Friday 23 January 2015

Je ne suis pas Charlie

Marsz półtora miliona ulicami Paryża był imponujący. Maszerowała przedewszystkiem cała liberlana, młoda, idealistyczna Francja, ale nie tylko. Maszerowali też Żydzi i muzułmanie, wierzący i niewierzący, porwani emocją chwili i autentyczynym oburzeniem społeczeństwa francuskiego na zbrodnie popełnione przez islamskich terorystów w samym sercu Paryża. Uczestniczyło 40 głów państw, w tym nasza pani premier Ewa Kopacz. Tuż przy prezydencie Hollande widać maszerującego ramie w ramię z Angelą Merkel i prezydentem Palestyny Abbas’em, naszego “pierwszego Europejczyka” Donalda Tuska. Wśród maszerujących za wolność słowa i przeciw tyranii teroru był nawet wiceszef dyplomacji Arabii Saudyjskiej, najbardziej chyba obłudnej dyktatury wyznaniowej na świecie w której autentyczny liberał skazany został ostatnio na 1000 batów. W sumie około 4 miliony osób maszerowało tej niedzieli w głównych miastach Francji. Brakowało właściwie tylko prezydenta Obamy reprezentowanego jedynie przez swojego ambasadora. W tym wypadku nie docenił chwili. Najczęstrzym transparentem w tym marszu było hasło “Je suis Charlie”. Była to akt totalnej solidarności z ofiarami zbrodni w biurze tygodnika satyrycznego “Charlie Hebdo”. Przypomina słynną scene z filmu “Spartacus” kiedy więzniowie prowadzeni na ukrzyżowanie wołali masowo “Jestem Spartakusem” aby zmylić władze rzymskie. Slogan powstał na Twitterze gdzie w ciągu trzech dni był już rozpowszechiony 5 milion razy, nie tylko we Francji, ale na całym świecie. Słowa te pojawiły się w telefonach komórkowych, na portalnach mediów, na bramach i witrynach sklepów , na ogomnym ekranie wyświetlanym na murach ambasady francuskiej w Berlinie, a słowami tymi nazwano place w szeregu miastach. Był symbolem utożsamienia się wszystkich nie tylko z zamordowanymi rysownikami i redaktorem pisma “Charlie Hebdo” ale z pojęciem wolności prasy, wolności słowa, prawa do krytyki. Miał nawet swoje humorystyczne warianty jak np transparent z karteziańskim żartem “Je pense, donc je suis Charlie” (“Myślę, wobec tego jestem Charlie”). Była to riposta zbudowana na świadomości o Holocauście wpajanej ucznion szkolnym w Europie że przeciwko złu trzeba wystąpić natychmiast, nawet jeżeli ofiarą jest ktoś inny i niewygodny. Powszechnie powtarza się wypowiedz ofiary hitleryzmu, pastora Niemollera, o wystąpieniu przeciw prześladowaniu innych mniejszości aby póżniej nie pozostać sam ofiarą osamotnioną przemocy. Mimo wszystko trudno było nie mieć podziwu dla cywilnej odwagi i smiałości anonimowych inicjatorów społecznego protestu w sprawie pisma. Obywatelską decyzję podjęli młodzi idealiści aby zapobiec reakcjom bardziej przewidywalnym w formie napadów na meczety przez bojówki nacjonalistyczne. A to mogłoby nastąpić w kraju gdzie 25% wyborców francuskich gotowych są głosować na partie narodowego szowinizmu, grzmiącego już od dwudziestu lat o groźbie islamizmu. Bo jest jasne że taki scenariusz pogromów anty-islamskich chcą osiągnąć skrajni islamiści dla których największym wrogiem, poza syjonistami, jest właśnie liberalizm zachodnich instytucji. Ten liberalizm jest znienawidzony nie tylko przez wyznawców skrajnego islamu ale i przez ruchy prawicowe w Europie, przez przywódców Rosji i Chin i przez fundamentalistów religijnych różnych maści. Ruch młodych symaptyków “Charlie” podjął inicjatywę aby zapobiec temu apolikaliptycznemu scenariuszowi i wywołać gesty solidarności z całego świata. Nie wszędzie panował ten duch tolerancji. Francuski minister edukacji nakłaniał szkoły aby ucznowie uznali zbrodniczość dżhidadżystów minutą milczenia w każdej klasie. Lecz dużo szkół w przedmieściach zamieszkałych przez muzułmanów nie zgodziło się na taki gest. Co prawda większość muzułmanów w Europie potępiło zbrodnię. Trzeba przyznać jednak że Francja, która liczy niemal 10% mieszkańców religii muzułmańskiej, lecz gdzie niemal 60% więźniów pochodzi z tego środowiska, gdzie całe połacie ponurych blokowisk na peryferiach Paryża i innych miast tworzą getta arabskie w których policja francuska nie czuje się na siłach patrolować nawet za dnia, trudno byłoby się spodziewać aby humanizm francuski miał tu szansę oddziaływania. Francja jest krajem który lubi swoje absolutyzmy. Absolutna wolność, czy absolutna równość, czy absolutna symetria w architekturze, czy absolutny konformizm zcentralizowanego ustroju państwa. Wszystko, dobre czy złe, musi być absolutne. Jak już Francja miała wprowadzić po raz pierwszy Powszechne Prawa Człowieka to gotowa była te wspaniałe ideały obronić zanurzeniem się w morzu krwi. A więc jeżeli Francja w danej chwili głosi wolność słowa, to musi to być dla nich wolność niepodzielna, jak anarchiczna wolność pisma “Charlie Hebdo” Pismo, cieszące się tygodniowym nakładem 60,000 egzemplarzy nie uznawało żadnej ideologii i żadnej władzy nad sobą, za wyjątkiem ideologii zupełnej bezkarnośći za jakąkolwiek wypowiedź w swoich polemikach czy często obscenicznych karykaturach, Pismo wychodziło w każdą środę od roku 1992 i głównymi ofiarami ich napaści byli prawicowi politycy, szczególnie prezydenci Chirac i Sarkozy, i główne religie monoteistyczne, czyli Chrześcijaństwo, Judaizm i Islam. Nie liczyli się z nikim. Dwukrotnie duchowni muzułmańscy zaskarżyli pismo do sądu za rasizm i zniesławienie religii, lecz sędzia odrzucił zarzut twierdząc że pismo atakowało zasadę fundamentalizmu a nie poszczególną religię. Pismo broniło się skutecznie argumentem że wszystkie religie świata traktuje z tą samą pogardą. W roku 2011 grupa terorystów próbowała podpalić budynek w którym znajdowała się redakcja pisma. Groźby śmierci pochodziły nie tylko od muzułmanów ale równieź od Żydowskiej Ligii Obrony. Pismo szczególnie naraziło się biskupom katolickim gdy ogłosiło na pierwszej stronie rysunek Boga Ojca gwałconego przez Syna z trójkątem reprezentującym Ducha Świętego wystającym z jego odbytnicy. Masakra 9 członków redakcji i indywidualnych karykaturzystów 7 stycznia była wyjątkową zbrodnią która poruszyła opinię światową na wszystkich kontynentach. Pozostali członkowie redakcji zdecydowali opublikować nowego pisma na czas na następną środę z jeszcze większym, bo 5-milionowym nakładzie w szeregu językach. Był to wielkim aktem przekornego wyzwania. Dziennik “Liberation” zezwolił na subsydiowanie tego wydania na swoich maszynach a rząd francuski dołożył 1 milion euro do pokrycia koztów tego numeru. Niestety gest ten przekreślił dla wielu poczucie powszechnego oburzenia. Nie zezwalając na jakikolwiek kompromis pismo znów wydrukowało kpiący wizerunek proroka Mahometa na okładce wyrażającego poparcie dla pisma trzymając plakat “Je suis Charlie”.Wiadomo że dla preciętnego czytelnika na Zachodzie okładka wydawała się zupełnie nieszkodliwa, lecz dla przeciętnego mahometanina działała jak płachta na byka. Oburzyło się też wielu katolików. Papież Franciszek potępił co prawda zbrodnię ale przypomniał że “jeżeli ktoś by obrażał moją matkę, dałbym mu kuksańca.”. Brzmiało to jakby uzasadnienie użycia przemocy. Ani BBC ani gazety brytyjskie nie kwapiły się wydrukowywać ani tych, ani wcześniejszych karykatur tego pisma. Gdy francuska dziennikarka starała się pokazać frontową okładkę najnowszego “Charlie” kamery Sky News naumyślnie odwróciły się w drugą stronę. Główny dystrybutor gazet na Wyspach WH Smith odmówił prenumeratę nakładu. Oskarżono Brytyjczyków o tchórzostwo. Brytyjczycy mają też swoje tradycje wolności słowa jeszcze starsze niż we Francji. Ale Brytyjczycy nie lubią francuskiego absolutyzmu. Są przedewszystkiem pragmatykami. Pisma satyryczne jak na przykład “Private Eye” nigdy nie są komentowane w prasie poważnej; istnieją tylko na marginesie publicystyki brytyjskiej. Czy w Anglii wszelkie publikacje mają prawo wyśmiewać się z proroka Mahometa? Według prawa mają, ale, pyta brytyjski redaktor, po co? W ich oczach nie widać potrzeby ośmieszać religię islamską, w odróżnieniu od polityków muzułmańskich, bo po co prowokować niepotrzebnie ferment społeczny czy nawet rozlew krwi. Francuzi nazywają to samocenzurą; Brytyjczycy zaś rozsądkiem i dobrym wychowaniem. 5 milionowy nakład pisma wywołał łatwo przewidywalne gwałtowne protesty. Demonstracje muzułmanów nastąpiły w przeszło 30 krajach, potępiające nowy numer i w wielu wypadkach wyrażające solidarność z zamachowcami. Maszerujący atakowali francuskie ambasady i instytuty kulturalne. W Kabulu, Karachi, Chartumie, Algierze, Kairze i Ammanie było wielu rannych a w Niger tłumy protestujących zaatakowały chrześcijańskie sklepy i podpalali kościoły. Siedem osób zginęło. A było 30 rannych. Nawet najbardziej umiarkowane organizacje muzułmańskie jak British Muslim Council czuły sie do obowiązku ogłoszenia odezwy w obronie “naszego ukochanego Proroka” w którym podkreślają że “muzułmanie wieżą w wolność słowa” ale “wolność słowa nie powinna być tłumaczona jako obowiązek do obrazy”. Skrajna prawica europejska też planuje swoje kolejne protesty. Efekt powszechnej solidarności z poprzedniego weekendu prysł jak bańka mydlana. Można krytykować władze i media brytyjskie że nie podjęły w pełni do serca hasła “Je suis Charlie”, szczególnie po wydaniu nowego prowokacyjnego numeru. Ale Brytyjczycy są świadomi że w walce z ekstremistami islamskimi muszą utrzymać lojalność dla swojego ustroju ze strony znacznej większości muzułmanów i pomóc im neutralizować głosy nienawiści. A wiedzą że tego nie osiągnął jeżeli będą promować na pierwszy plan medialne potworki które wykorzystują prawo wolności prasy aby bezcelowo szarpać i poniewierać świętości innych. Wiktor Moszczyński Dziennik Polaki 23 styczeń 2015 ,. . .

Thursday 8 January 2015

Mapy, Zdradliwe Mapy

. Historyczny wydawca atlasów Bartholomew Collins wydał specjalny atlas w języku angielskim przeznaczony na potrzeby szkół arabskich. Fizyczna mapa Palestyny przedstawia teren wschodniego Morza Śródziemnego tak jak wygląda na każdej mapie. Widać gdzie są wzgórza, gdzie pustynia, gdzie wybrzeże morskie, gdzie rzeka Jordan, gdzie Morze Martwe. Lecz na mapie podziałów politycznych europejski czytelnik mόglby zaznać szoku. Okazuje się że Jordania sięga od Iraku do Morza Śródziemnego, obejmując nawet Jerozolimę i Gazę a państwo Izrael po prostu nie istnieje. Bartholomew Collins tłumaczył że atlas miał przybliżać uczniom Bliskiego Wschodu “głębsze zrozumienie potrzeb i zagadnień tego regionu” i udostępnić im zrozumienie “ustosunkowania między społecznym środowiskiem a fizycznym i wymiaru wyzwań rejonu wobec rozwoju społeczno-gospodarczego.” “Oczywiście,” dodał, że wykazanie Izraela w takim atlasie “było nie do przyjęcia” dla “lokalnych preferencji”. Można sobie wyobrazić jak przeciętny Izraelczyk, uczulony do stopnia paranoi na historię zagładu własnego narodu, mógłby zareagować na taki podręcznik do geografii w rękach dzieci szkolnych w sąsiednich państwach. Przypomina mi to jak przez wiele lat emigranci polscy reagowali na mapy Polski w brytyjskich atlasach gdzie teren Ziem Odzyskanych określano na mapach jako teren Niemiec, lecz “under Polish administration”. Pamiętam to oburzenie i poczucie bezsilności naszych rodziców na ten “Stettin” i “Breslau”. Można też było to sobie wyobrazić jak bardzo to cieszyło kacyków PRLu, mogących uzasadnić tezy o “niemieckim rewizjonizmie” i gwarancji granic na Odrze I Nysie wyłącznie przez bratni Związek Radziecki. Ale przynajmniej nasza obecność na tych terenach została dostrzeżona; ale tu nic – bez Tel Awiwu, bez Eilatu, bez Izraela pod każdym pozorem. “Mapa to nie terytorium,” orzekł polsko-amerykański filozof Alfed Korzybski . Ta wypowiedz przypomina komentarz do obrazu Rene Magritte’a przedstawiającej fajkę utytułowaną “To nie jest fajka”. A więc to co widzimi na obrazie nie jest rzeczywistością ale tylko przedstawia rzeczywistość oczami subiektywnego artysty; to co widzimy na mapie też tylko przedstawia rzeczywistość oczami subiektywnego kartografa i to nawet wtedy kiedy kartograf przygotowuje swoją mapę w oparciu o jak najbardziej naukowy system mierzenia skomputerowanych danych geograficznych. Już w świecie antycznym mapy kształtowały świadomość elit i pouczały zwykłych śmiertelników o ich obowiązkach wobec swojej wiary czy systemu władzy. Pierwsze mapy takiego “świata” powstawały jeszcze przed nową erą w Babilonie wskazujące świat tej cywilzacji w kszałcie kwadrata otoczonego morzami. Chińskie mapy też pokazywały swój własny kraj jako centrum świata w kszałcie kwadratu. Mapy Ptolemeusza budowały świat wokół Morza Śródziemnego ale już w kształcie półkola będacego jakby żebrem wyciętym z ciała kulistego. Zaś geografowie muzułmańscy orientowali swoje mapy w zależności od Mekki w kierunku którym mają się modlić wierni pięć razy dziennie. Wczesne państwa islamskie, a szczególnie sam Kalifat, znajdowały sie na północ od Mekki i dlatego kartografowie układali mapy wskazujące na górze kierunek południowy, a więć kierunek pokłonów. Pierwsze mapy chrześcijańskie, jak XIII-wieczna “Mappa Mundi” z Hereford, wskazywały na Jerzozolimę jako centrum świata a górna część mapy zwrócona była na wschód. Mapa składa się z trzech abstrakcyjnych kontynentów - Azja (największa), Afryka i Europa - tworzące koło otoczone oceanami, lecz podzielone wyraźnie udokumentowanym Morzem Śródziemnym. Na szczycie mapy, czyli na Wschodzie, jest Bóg, otoczony aniołami, wzywający wiernych do nieba, a na spodzie grasują egzotyczne potwory z Afryki reprezentujące pogaństwo i zło. W okresie Renesansu, gdy wiadomo było już o dużo więcej o kształcie Afryki, wschodniej Azji, i wreszczie Ameryki, mapy tworzono aby uwzględnić szczególny kulisty kształt świata wyłożony artystycznie na płaskiej przestrzeni uwypuklając mimochodem kształty państw najlepiej znanych powyżej równika. Tak powstało pojęcie świata według kartografa Mercatora podkreślające ważność pólnocnych kontynentów, a więc przedewszystkiem Europy, który obowiązywało jako ogólny kształt świata w świadomości człowieka oczytanego przez następne czterysta lat, a szczególnie wtedy kiedy dołączono do tych map Amerykę Północną. Na takich byliśmy wychowani. W odpowiedzi na to powstała nowa mapa w roku 1973, zwana Projekcją Petersa która zinterpretowała rozkład kulistej skorupy nieco inaczej od Mercatora, kładąc większy nacisk na metraż prześcienny kontynentów na południu od równika. Miała to być mapa “anty-imperialna”, wykazująca w bardziej rzetelny sposób połać eksploatowanych dotychczas krajów Trzeciego Świata. Mimo protestów naukowców europejskich, ONZ przyjęło nową projekcję jako obowiązującą Już za czasów “glasnost” Gorbaczowa sowiecki naukowiec Jaszczenko przyznał że dotyczhczasowe oficjalne mapy Rosji Sowieckiej były naumyślnie zniekształcone. “Prawie wszystko zmieniano. Drogi i rzeki przesunięto na inne tory, dzielnice miast poprzestawiano, niewiernie pokazywano miasta i budynki .” Chodziło o zmylenie zagranicznych szpiegów i wywiadów wojskowych. Było to kłopotliwe dla lokalnych mieszkańców I żenujące dla rosyjskich naukowców, ale zupełnie nieskuteczne jako kamuflaż wojskowy bo najdokładniejsze mapy miast i ośrodków obrony w ZSSR posiadał CIA i wcale tego nie taił. Mapy uświadamiają i są instrumentem przekazywania wizji autorów. Najczęściej odgrywają pozytywną rolę pedagogiczną i są wyraźną ilustracją ułatwiającą przekaz złożonego argumentu czy skomplikowanej informacji. Ale w rękach ideologów mapy przeinaczają rzeczywistość, a często wprost kłamią. Nabierają wówczas życia własnego. Mogą zniekształcać obręb jednego państwa w odniesieniu do drugiego, jak np. przedwojenne mapy niemieckie reprezentujące Czechosłowację jako obce ciało zagrażające samemu sercu Trzeciej Rzeszy. Takie mapy jątrzą i prowokują, prowadzą do gwałtownych samoczynów lub wręcz wywołują wojny. Ale nawet niewinnie tworzone kreski ołówkiem na mapie mszczą się okrutnie na mieszkańcach terenów objętych tymi mapami, czasem wiele lat póżniej. Linia Mason-Dixon powstała w roku 1768 jako wspólnie uzgodniony podział między terenami dwuch brytyjskich kolonii, presbyteriańskiej Pensylwanii i katolickiej Maryland. Jeszcze wówczas Stany Zjednoczone nie istniały. Ten podział graniczny stworzyli dwaj inżynierowie angielscy Charles Mason i Jeremiah Dixon. Gdy w pierwszej połowie XIX wieku indywidualne stany zaczęły wybierać własny ustrój polityczny oparty na niewolnictwie czy braku niewolnictwa, uzgodniono że linia podziału między zróżnicowanymi stanami będzie tworzyła właśnie linia Mason-Dixon oraz przylegająca do niej na Zachodzie dolina rzeki Ohio będąca dopływem do Mississippi. Z czasem ta granica dzieliła obie strony w tytanicznym konflikcie Amerykańskiej Wojny Secesyjnej i południowe stany przyjęły na siebie dumną nazwę Dixie czy Dixieland, od nazwiska Bogu ducha winnego Jeremiah Dixon z ubiegłego wieku. Do tej pory ta niewinna kiedyś linia graniczna tworzy wyraźny punkt demarkacyjny między praktyczną uprzemysłowioną Pólnocą a romantycznym porywczym Południem. Najwięcej rozlewu krwi powstawało w wyniku granic kreślonych ołówkiem europejskich polityków na mapach Afryki w czasie konferencji w Berlinie w roku 1885 gdy dzielono między imperiami pozostałe niezbadane części świata.Sto lat pózniej te tereny odziedziczyły nowopowstałe państwa borykające się z chaosem sztucznie podzielonych szczepów i grup etnicznych. Linia podziału między Indiami a Pakistanem wykreślona na mapie przez nieznającego terenu brytyjskiego prawnika Sir Cyril Radcliffe doprowadziła do przeszło miliona ofiar komunalnych masakr. Nie lepiej było na Bliskim Wschodzie po rozbiciu Turcji. Dyplomaci zachodni Mark Sykes i Georges Picot podzielili teren według potrzeb swoich kolonialnych mocarstw tworząc zarazem sztucznie tworzone terytoria kolonialne z czasem przeinaczone w nowe państwa – Syria i Irak. Sykes wyjaśniał brytyjskim ministrom proponowany kierunek podziału “cisnąć palcem przez mapę leżącą na stole. “Chciałbym narysować linię od “e” w nazwie “Acre” do “k” w “Kirkuk”. Skutki tej linii znamy dobrze gdy okrwawione granice tych państw zanikły pod wozami pancernymi dżihadzistów okrutnego “Państwa Islamskiego”. Mamy i naszą linię graniczną, zbroczoną krwią polską, a oryginalnie pokreśloną na mapie Europy przez brytyjskiego ministra. W czasie wojny polsko-sowieckiej przestraszeni dyplomaci zachodni zaproponowali linię demarkacyjną na proponowany rozejm między Polakami a Bolszewikami. Po stronie polskiej miały być Białystok, Lublin i Lwów a po drugiej stronie Wilno, Brześc i Stanisławów. Propozycję podpisał margrabia Curzon. Obie strony odrzuciły ten podział i ostatecznie traktat ryski zupełnie zignorował Linię Curzona. Następuje haniebny rok 1943. W pertraktacjach z Churchillem i Rooseveltem Stalin wyciąga z lamusa zapomnianą już dawno linię Curzona, z tym że w tej wersji Lwów jest już po sowieckiej stronie. Churchill prosił Stalina aby się rozmyślił. “To co?” pyta Stalin, “Czy mam powiedzieć Rosjanom że jestem mniej rosyjski niż wasz Lord Curzon?” Upiory linijek kreślonych na mapie przez możnowładców-ignorantów znów mszczą się bezlitośnie na niewinnych ofiarach historii. Wiktor Moszczyński Dziennik Polski 9 styczeń 2015