Tuesday, 21 July 2020

Rzeczpospolita Obojga Polsk



                      Rzeczpospolita Obojga Polsk

Czy słowo Polska można użyć w liczbie mnogiej? Wiemy że mogą być (a właściwie są) dwie Koree, dwie Irlandie, dwa Sudany. Istniały poprzednio dwa Wietnamy. Mieliśmy podzielone Niemcy które do dziś dzielą mieszkańców na Ossi i Wessi. Mieliśmy też Królestwo Obojga Sycylii, a w naszej własnej historii Rzeczpospolitę Obojga Narodów. Różnice między jednym i drugim było zarówno geograficzne jak i ustrojowe, reprezentujące inne tradycje, mimo że jednoczyła ich jedna kultura i jeden język.

Powyższy tytuł zgrzyta. Brakuje mu znajomej melodii. Ale jest gramatyczny. To stan państwa polskiego tak zgrzyta. W wyniku wyborów prezydenckich w Polsce mamy oczywiście wciąż jedno państwo używające ten sam ojczysty język i to samo godło. Mamy jednak podział który geograficznie dzieli dziewięć województw na zachodzie z większością głosującą za jednym kandydatem od siedmiu województw na wschodzie z większością głosującą za drugim. Mapa taka przypomina Piąty Rozbiór Polski (czwarty to umowa Ribbentrop-Mołotow) tyle że tym razem Polacy sami się rozebrali. Ale mamy również podział światopoglądowy między tą jedną Polską (powiedzmy zachodnią) a drugą (bardziej wschodnią) tak zasadniczy i tak głęboko zakorzeniony że możnaby zakwestionować czy rzeczywiście łączy ich wspólny język.

Jak przypomina redaktor Piotr Pacewicz z OKO Press, gdy jedna strona mówi o „demokracji” ma na myśli niezależne sądy, poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości, wolność prasy bez cenzury, prawo zrzeszania się w niezależnych organizacjach, czyli te wartości które za czasów PRLu traktowano jako zbyteczne charakterystyki państwa burżuazyjnego. Dla drugiego obozu „demokracja” oznaczała bezpieczeństwo publiczne, prawo do pracy, gwarancja powszechnego leczenia, dostęp do powszechnego darmowego szkolnictwa, prawo do praktykowania swojej religii. Gdy jedna strona myślała o „rodzinie” jako związku zawartego w kościele wyłącznie między mężczyzną a kobietą aby wychowywać wspólnie dziecko, druga strona traktowała pojęcie „rodziny” jako związek jedno czy dwuosobowy, o jakiejkolwiek płci, mający prawo do wychowywania dzieci nie będąc koniecznie urzędowo zatwierdzony. Oczywiście to nie znaczy że charakterystyki jednego pojęcia wykluczały od razu drugie, ale wśród bardziej zaślepionych poglądów wyrażonych po obydwu stronach wydawałyby że te światopoglądy nie można pogodzić.     

Oczywiście ten podział geograficzny jest metaforą bo nie ma fizycznej granicy dzielącej Polskę. Ale w wyniku wyborów mamy po przeszło 10 milionów wyborców w obydwu obozach diametralnie różniących się między sobą. Znamy już chyba gorzkie statystyki podziału powyborczego. Na Andrzeja Dudę głosowało 63,2% mieszkańców wsi, 53,8% mieszkańców małych miasteczek, 81% rolników, 65% robotników, 65% bezrobotnych, 63% rencistów i emerytów, 77%  osób z wykształceniem podstawówki, 74% po zawodówkach, 61% osób powyżej 60 lat, 59% powyżej 50 lat. Na Rafała Trzaskowskiego głosowało 62% mieszkańców wielkich miast, 66% mieszkańców metropolii, 70% uczniów i studentów, 68% menedżerów i specjalistów, 56% pracowników w usługach, 65% osób z wykształceniem powyżej licencjatu, 65% osób poniżej 29 lat, i 55% 30 i 40-latków. Różnice w wieku, w zawodach, w miejscach zamieszkania i w stopniach wykształcenia były oczywiste i świadczyły o tym jakie dany elektorat miał doświadczenie życiowe, jaki dostęp do informacji i jakie mógł mieć aspiracje.

A więc z jednej strony była Polska wierząca, dumna ze swojej polskości, z głębokim poczuciem krzywdy narodowej, gospodarczo raczej eksploatowana, ale w oczach opozycji parafialna, zakompleksiona i archaiczna. Wydawała się być objęta czymś co Eugeniusz Smolar nazywał „kolektywnym narcyzmem”. Bardziej jaskrawe poglądy wyrażone przez ich przedstawicieli brzmiały jak poglądy powtarzane dość powszechne w zachodniej Europie jeszcze 40 lat temu, ale już należące teraz do marginesu społecznego. Z drugiej strony była Polska bardziej sceptyczna, europejska, przedsiębiorcza, sfrustrowana, dusząca się w ramach atmosfery obecnej Polski i wyniosła, a nawet często pogardliwa, wobec Polaków w drugim obozie. Wydawała się być mniej wyczulona na pielęgnowanie krzywd narodowych i to o tej grupie Polaków Jarosław Kaczyński narzekał  że„w Polsce jest taka fatalna tradycja zdrady narodowej...To jest jakby w genach niektórych ludzi, tego najgorszego sortu Polaków.”

Nic te polskie szczepy nie łączyło.  Możnaby powiedzieć metaforycznie że jedli z innego menu w oddzielnych restauracjach. Każda strona była otoczona informacjami i opiniami odbijającymi jak echo te informacje i opinie które chcieli usłyszeć a do których ich oponenci nie mieli normalnie dostępu w wyniku zaprogramowania odpowiednich algorytmów internetowych. Wspólnego szacunku nie było żadnego. W czasie samych wyborów jedni karmili siebie informacjami dostępnymi na Onecie, OKO press, Gazecie Wyborczej czy kanałem TVN24 (którego publicyści PiSu przezywali pogardliwie WSI24, mimo że od szeregu lat było już własnością amerykańskiego koncernu medialnego Discovery, Inc.). Drudzy czerpali informacje i argumenty wyborcze ze strony państwowej telewizji TVP, telewizyjnych i radiowych stacji katolickich, ambon i licznych gazet prawicowych. Lecz po tej stronie wprowadzono również całą machinę rządową, z wypowiedziami ministrów i urzędników państwowych, ulotek wydanych między innymi przez Pocztę Polską, łącznie z użyciem alertów Rządowego Centrum Bezpieczeństwa.

Narzędzia walki były zatrważające. Nie było żadnego dialogu bezpośredniego między kandydatami w drugiej turze. Trzaskowski nie zaryzykował występu na debacie w TVP, a Duda odmówił udziału w debacie na TVN. Ale zarówno Duda, jak i jego główni poplecznicy, przesadzali i upraszczali poglądy swoich przeciwników wracając wciąż do punktów najbardziej zapalnych dla swojego elektoratu, uwypuklając wręcz kłamliwe informacje o rzekomym likwidowaniu istniejących świadczeń społecznych, oddaniu majątków przedwojennych Żydom, podporządkowaniu Polski Niemcom, seksualizacji dzieci w szkole, odebraniu dzieci rodzinom heteroseksualnym, a nawet przymusową eutanazją. Czarne PR wykorzystano w TVP aby popierać na każdym kroku Dudę i oczerniać Trzaskowskiego. Niestety sam Duda podłączał się parokrotnie do tej gorączkowej atmosfery używając nawet terminologię homofobii, porównując „ideologię LGTB” do bolszewizmu. Strona liberalna też wykorzystywała swoje skromniejsze ale wciąż imponujące środki medialne do bezlitosnego wykpiwania przeciwników i wyolbrzymiania zasięgu dyktatury w Polsce. Trzaskowski był bardziej umiarkowany, wyciągając nawet rękę do oponentów, apelując do nich na swoich wiecach, aby dołączali się do jego kampanii. Ofiarował stypendia dla studentów ze wsi, czy żłobków dla osób biedniejszych, choć nie mógł, tak jak premier Morawiecki, ofiarować darmowych wozów strażackich wioskom z największą frekwencją wyborczą.

Brakowało Trzaskowskiemu chwytliwego pomysłu dla całego elektoratu obydwu opcji, a nie uzyskał potrzebnego mu poparcia osobistego od wcześniejszych kandydatów jak Hołownia czy Kamysz-Kosiniak, gdy tymczasem Dudę poparł indywidualnie cały zestaw rządowy. Natomiast Trzaskowski był zarazem wzbogacony profesjonalizmem machiny wyborczej Platformy Obywatelskiej, a również obciążony balastem PO przeszkadzającym mu w wystąpieniu jako kandydat niezależny. Gdy zgodził się kandydować na miejsce Małgorzaty Kidawy-Błońskiej Trzaskowski uratował PO od klęski politycznej, ale tym samym zaznał klęskę dla swojej liberalnej Polski. Sondaże majowe wskazywały że w wyniku przejścia do drugiej tury niezależny katolicki liberał Szymon Hołownia miał lepsze szanse pokonania Andrzeja Dudy niż jakikolwiek kandydat Platformy. Nawet tak zdolny kandydat jak Trzaskowski nie mógł przezwyciężyć głęboką antypatię wobec swojej partii panującej wśród części społeczeństwa już nie będącego elektoratem PiSu.   

Frekwencja krajowa 68% była wyższa niż kiedykolwiek od czasu powrotu demokracji 30 lat temu. Ale nie odczuwało się to jako triumf demokracji a raczej jako wojnę domową stoczoną bez pardonu, w celu wyniszczenia poglądów i ideologii przeciwnika. Podziały zakłócały nawet kręgi przyjaźni i rodziny. Jedna strona kierowała się lękiem przed dalszymi stratami w wolności prasy, w kontynuowaniu konstytucyjnego trójpodziału władzy, w prawach kobiet, mniejszości narodowych czy homoseksualistów, w niezależności samorządów. Obawiała się również ostatecznego wydalenia z Unii Europejskiej i odcięcia Polski od kultury zachodniej. A druga strona, przy nadchodzącej recesji powirusowej, panicznie bała się utraty dostępu do świadczeń społecznych jak 500 plus, i innych osiągnięć gospodarczych PiSu jak wzrostu płacy minimalnej i realnego dochodu najuboższych czy spadnęcia bezrobocia i skrajnego ubóstwa. Powtarzano (niesłusznie) że przeciwnicy przywrócą wyższy wiek emerytalny. Dla wielu biedniejszych wyborców Dudy redystrybucja ekonomiczna ostatnich 4 lat i nacisk na walory patriotyzmu polskiego oznaczały odrestaurowanie ich godności osobistej. 

Przy takiej atmosferze, walka wyborcza nie zakończyła się pojednaniem ale całkowitym zwycięstwem jednej strony nad drugą. Obóz rządzący pozostaje przy władzy i przy obecnym ponownie wybranym prezydencie nie będzie liczyła się z groźbą zawetowania dalszych ustaw w swojej krucjacie przeprowadzenia „dobrej zmiany”. Mimo opozycji ze Senatu Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro już zapowiadają natężenie w swojej rewolucji. W sądownictwie starsi członkowie Sądu Najwyższego odejdą na przyspieszoną emeryturę a nominanci Ziobry zajmą ich miejsca. W samorządach zapowiadają się dalsze ograniczenia prawne i finansowe. Według Jarosława Kaczyńskiego repolonizacja mediów nastąpi przed zakończeniem obecnej kadencji Sejmu i zapowiedział że „trzeba wzorować się na państwach zachodnich, ale na których, to tego jeszcze nie chcę mówić,” a Polsat jest już niemal w całości podporządkowany rządowi. W kulturze będzie rósł nacisk na ograniczenie awangardowych wystąpień w muzeach czy teatrach. Antoni Macierewicz zaatakował opozycję językiem tak emocjonalnym i brutalnym że nawet amerykański ambasador nie była w stanie przywołać go do porządku. Konflikt z Europą będzie trwał na poziomie prawnym i światopoglądowym. Na szczycie europejskim premier Morawiecki nie popiera politykę systematycznego ograniczenia emisji CO2. Jego rząd kwestionuje też zachowanie konwencji stambulskiej przeciw przemocy domowej. Ta polityka nie zjednoczy „obie Polskie” w walce z pandemią ani recesją, wprowadzi regresję w polityce społecznej i kulturalnej i zostawi Polskę jako pariasa Europy (wraz z Węgrami) bez automatycznego poparcia Ameryki w wypadku przegranej Donalda Trumpa.  

Opozycja przegrała ale nie jest bezradna. Była bliska zwycięstwa bo brakowało zaledwie 422,386 głosów, czyli 2,06%, do wygrania wyborów. Ma większość samorządów po swojej stronie, szerokie poparcie uniwersytetów, organizacji naukowych i celebrytów w świecie kultury. Posiada wsparcie wielotysięcznej masy aktywistow powyborczych, szerszych niż tylko machinę organizacyjną Platformy. W Rafale Trzaskowskim ma osobę która reprezentuje ogólnie rozpoznawalny głos 10 milionów Polaków. Jest gotowa walczyć skutecznie o utrzymanie praw demokratycznych i swoich wartości społecznych.

Ale Polska nie powinna pozostać podzielona. Trzaskowski musi skonsolidować swoje atuty aby przetrwać te 3 lata do następnych wyborów i przekonać wystarczającą część drugiej połowy Polski aby poparli szerszy program dla ratowania Polski. W tym celu powinien powołać komisję parasolową wraz z Hołownią i przywódcami innych stronnictw demokratycznych (nie wykluczając Konfederacji) i przedstawicielami samorządów i niezależnych grup społecznych aby uskutecznić program odbudowy gospodarczej i społecznej Polski, biorąc również pod uwagę interesy wsi i emerytów, i nie pomijając drażliwych tematów jak reformę sądownictwa i zmian w Konstytucji. Również Prezydent Duda, nawołując do powstania „koalicji polskich wartości” i odpowiadający teraz już nie tyle machinie wyborczej PiSu, lecz „przed Bogiem i historią”, a może i przed własną córką Kingą i jej pokoleniem, powinien podać rękę opozycji aby wyleczyć rany i pogodzić oba elektoraty polskie, interpretując program rządowy tak aby był zgodny z wymogami demokracji i praw człowieka. Pamiętajmy słowa Churchilla:„w walce, determinacja; w klęsce, zaciętość; w zwycięstwie, wspaniałomyślność.”

Wiktor Moszczyński (Londyn)         23/07/2020

Friday, 17 July 2020

Polonia Europejska Wybiera


W czasie absurdalnej epopei jeszcze nie odwołanych wówczas wyborów prezydenckich 10 maja br.wicepremier Jacek Sasin ostrzegł że rząd „nie ma konstytucyjnego obowiązku przeprowadzenia wyborów poza granicami kraju”. Wywołało to słusznie oburzenie w wielu organizacjach polonijnych, a nawet prośby o dymisję wicepremiera.

Ostatecznie wicepremier pozostał, ale, co ważniejsze, w końcu wybory odwołano i zmieniono na wciąż kontrowersyjny termin 28 czerwca. Rząd wyszedł z kraju absurdu i wkroczył do rzeczywistości. Polska wygrzebywała się już z okresu narastającej ilości zakarzeń koronawirusem. Ilość zachorowań jeszcze nie opadał gdy podjęto tą decyzję, zachorowania rosły na Śląsku, ale eksperci mogli spodziewać się że pandemia byłaby opanowana wystarczająco na okres letni, nim powrócą następne zakażenia na jesieni. 

Ale to co było realistyczne w Polsce, niekoniecznie pasowało do realiów za granicą. W wielu krajach szerzył się covid 19, i ilość zachorowań wcale nie zmniejszała się w Ameryce Północnej i Południowej. Kraje zachodniej Europy wciąż wolałyby być ostrożne po wielkim żniwie zgonów które przetrwali w okresie od marca do czerwca. To uniemożliwiało w wielu państwach przeprowadzenie tradycyjnych wyborów osobistych i zmuszało konsulaty do przeprowadzenia wyborów wyłącznie korespondencyjnych. Ponadto nie można było organizować wieców i to utrudniało przekaz informacji o wyborach poprzez ulotki. Dlatego w takich państwach jak Stany Zjednoczone, Kanada, Australia, Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania czy Włochy konsulaty były zmuszone przeprowadzić wybory wyłącznie drogą korespondencyjną. To stwarzało ogromne trudności logistyczne które przez wielu wyborców (i przez media) nie były doceniane.

Jak wiemy, wybory korespondecyjne wymagają większy margines czasu do przeprowadzenia niż wybory osobiste i znacznie utrudniają prace komisji wyborczych. Według postanowienia Marszałka Sejmu z dnia 3 czerwca w sprawie zarządzenia wyborów, potencjalny wyborca za granicą miał zarejestrować się w konsulacie do 13 czerwca, a do 16 czerwca potwierdzić że zgadza się zmienić tryb głosowania na korespondencyjny, jeżeli poprzednio rejestrował się na iluzoryczne wybory 10 maja. Wówczas konsulaty, które dopiero 15 czerwca uzyskały od MSZu wzór kart do głosowania, miały termin tylko 7 dni do 22 czerwca aby wysłać pakiety wyborcze zarejestrowanym wyborcom, którzy z kolei mieli tylko 5 dni aby zdążyć otrzymać powyższe pakiety i odesłać swoje głosy w kopertach z odpowiednim oświadczeniem by dotarły ponownie do konsulatu 26 czerwca. Po czym z kolei 13 osobowe komisje wyborcze miały tylko 48 godzin aby wszystkie koperty otworzyć, sprawdzić ważność oświadczeń, wrzucić do urn wyborczych a potem opróżnić urny, policzyć głosy i przekazać informacje do Warszawy. W ostatniej chwili, po szeregu protestów, przełożono ostateczną datę dostarczenia głosów listownie czy kurierem do konsulatów na niedzielę 28 go czerwca

Później w drugiej turze zaistniały podobne ciasne terminy. Potencjalni nowi wyborcy mieli tylko jeden dzień (29 czerwca) aby zarejestrować się, po czym konsulaty miały znów termin wysłania do 5 lipca aby uzyskać głosy z powrotem do dnia wyborów czyli 12 lipca. Później członkowie komitetów wyborczych te głosy sprawdzili i policzyli.

W Wielkiej Brytanii, wielu narzekało. Zdesperowani wyborcy pieklili się że tak późno dostawali pakiety, że sami musieli płacić za koszt wysyłki, że nie mogli dostarczać je osobiście do konsulatu, a niecierpliwe media krytykowały spóźnione wyniki z zagranicznych konsulatów, a szczególnie tych z Londynu i Manchesteru. Do tego, po południu 29 czerwca strona internetowa załatwiająca ostateczne rejestracje przeszło 53 tysiące nowych wyborców na drugą turę po prostu nawaliła. Dla osób ponoszonych przez frustrację a nawet polityczną paranoje, już nic więcej nie było potrzebne aby uwierzyć że odbywały się tu manipulacje i fałszerstwa.

Dużo wyjaśnił Jakub Krupa w artykule w Onecie „Czy zaginęły tysiące głosów? Wyjaśniamy”. Po prostu było za dużo wyborców, za mało komisji. Na pierwszą turę u czterech konsulatów w Wielkiej Brytanii zarejestrowało się 129,000 wyborców, czyli o 35,000 więcej niż w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych a 56,000 więcej niż w poprzednich wyborach prezydenckich w roku 2015. Te liczby są rekordowe a w MSZie po prostu nie przewidywane. Poza tym Wielkiej Brytanii przyznano tylko 11 komisji. Skutek był taki że jedna komisja brytyjska miała przeciętnie 13 tysięcy głosów do liczenia w pierwszej turze a 16 tysięcy w drugiej, gdy typowa komisja w Polsce miała liczyć mniej niż 2 tysiące głosów. W drugiej turze było jeszcze więcej. Sześć londyńskich komisji miało po 18 tysięcy głosów każda do liczenia, a dwie manchesterskie komisje po przeszło 22 tysiące.

Do tego, mimo nalegań Zjednoczenia Polskiego, nawalała poczta brytyjska mocująca się nie tylko z pandemią ale i z uciążliwym upałem w czasie pierwszej tury. Ogromny wysiłek pracowników ambasady, konsulatu i licznych wolontariuszy lokalnych i z Polski heroicznie pokonywał te trudności, jak również wolontariusze kurierskiego zespołu Polonia Express. Zamiast narzekań i potępienia ze strony wyborców, należą się personelu konsullatów kwiaty dziękczynne że w ogóle mogło 109,674 w pierwszej turze a 144,272 w drugiej turze zagłosować skutecznie.  To samo dotyczy komisje wyborcze które składały się z wolontariuszy wśród których znajdowali się też sympatycy wszystkich kandydatów. Pracowali przez 48 godzin bez przerwy często w nieodpowiednich pomieszczeniach. Przepisy brytyjskie zmuszały je do urzędowania tylko w budynkach rządowych i nie mogli korzystać z oferty POSKu aby część komisji u nich zamieścić. Manipulacji politycznych nie było tu żadnych, bo nikt nie miał na to ani chęci, ani możliwości, ani czasu.

Natomiast przeszło 15 tysięcy tych zarejestrowanych w pierwszej i przeszło 35 tysięcy w drugiej turze z różnych powodów nie zostało policzonych. Frekwencja była 88% w pierwszej turze ale tylko 78% w drugiej. Protokoły 11 komisji wskazują że 6669 przysłało głosy bez oświadczenia a dalsze 1452 miały unieważnione głosy z innych powodów. Wiemy że parę tysięcy dostarczono do konsulatów już po terminie, czasem wysyłając ze znaczkiem drugiej klasy. Widocznie inni albo nie chcieli, albo czuli że za późno dostali pakiet wyborczy. Ale to już była poważna krzywda. Do tej pory szereg tysięcy osób wyraziło w mediach gotowość do protestu do Sądu Najwyższego, bo albo nie dostali pakietu na czas, albo ich karty do głosowania nie miały pieczątek, albo ich koperty nie mogły dostać się na czas do konsulatów. Termin na protesty jest skandalicznie krótki, bo trzeba zgłosić protest do konsulatów na czwartek 16go lipca.  Możliwe że pewne błędy wykonali zmęczeni pracownicy, ale winę za to ponosi wyłącznie rząd polski bo dał tak krótki termin na przeprowadzenie wyborów i składanie skargi, a szczególnie MSZ bo nie oprotestował z góry nie praktyczną krótkość czasu i zaniedbał wyznaczenie wystarczającej ilośći komisji wyborczych.

To zaniedbanie mogło być zwykłą pomyłką, ale trudno nie wyczuć tu u głównych decydentów w Warszawie pewne pogardliwe niedbalstwo wobec Polaków za granicą. Chwalą polonię na każdym kroku ale traktują ją mimo woli instrumentalnie, dbając przede wszystkim o inwestycje pchane do polonii wschodnich i o wpływy polityczne i materialne polonii amerykańskiej. Natomiast kiedy idzie o wybory to mamy zupełnie inny układ, nieco niezręczny dla obecnych władz.

Otóż największe wsparcie polityczne dla rządu płynie z polonii amerykańskiej (ścisle chiagowskiej) i kanadyjskiej, a potem od Polakach na Ukrainie i Białorusi. W tych wyborach prezydent Duda uzyskał 60% głosów z Kanady, 54% z USA, a po 53% z Ukrainy i Białorusi. Są to największe polonie. Według Wikipedii oblicza się że w USA jest  10,6 milionów Polaków, w Kanadzie 900tys., a na Ukrainie i Białorusi po 900tys. Niestety, mniej niż jeden procent tych licznych skupisk polskich bierze udział w wyborach. Dlaczego? Po pierwsze, w większości nie posiadają polskich paszportów, również nie na tyle znają się na bieżącej polityce w Polsce, a odległości geograficzne do najbliższych konsulatów są ogromne. Poza tym w wypadku krajów wschodnich gorliwe uczestniczenie w polityce polskiej nie jest tak dobrze widziane przez państwowe instytucje w kraju zamieszkania i jest pewne poczucie uzależnienia od inwestycji z Polski w kulturalne, oświatowe i społeczne organizacje na Wschodzie które wolą nie nadwyrężać układów nieodpowiednim głosowaniem. To samo dotyczy Polaków w Rosji, Litwie i Kazachstanie, mimo że w większości nie głosowali za obecnym prezydentem. Wielu posiada „Kartę Polaka” i był pomysł aby dać posiadaczom Karty prawo do udziału w wyborach ale będzie to wymagało zmiany Konstytucji. Podobne wyobcowane z codziennej polityki polskiej odczuwają masowe historyczne polonie w Brazylii i Argentynie.

Natomiast najchętniej głosują polskie diaspory w Europie Zachodniej. Na 518,000 obywateli polskich zarejestrowanych do głosowania w drugiej turze zagranicą, 443,374 (czyli 85%) mieszka w Europie Zachodniej czy Południowej. Dla przykładu 21% Polaków w Wielkiej Brytanii, 36% w Irlandii, 41% w Holandii, 39% w Danii, 11% w Szwecji, 19% w Belgii, zarejestrowało się na drugą turę. Nawet we Francji te 1,5% jednomilionej polonii, a w Niemczech te 4% dwumilionej polonii też ma swoje znaczenie. W większości żyją w krajach Unii Europejskiej gdzie zachować polską tożsamość i polskie obywatelstwo nie wymaga wielkiego poświęcenia. Jak pisze Teresa Berezowski, prezes Rady Polonii Świata, „dużo Polaków w Europie dalej ma mieszkanie w Polsce, płaci podatki polskie, ma bliską rodzinę która dalej mieszka w Polsce i wracają do Polski często...... wiele dzieci Polaków w Europie kończy polską maturę i wraca do Polski na studia. Dla nich głosowanie w wyborach polskich jest oczywiste i normalne”.

Mają też dostęp do innych informacji niż, powiedzmy, przeciętny wyborca Podkarpacia. We wszystkich elektoratach zachodnioeuropejskich, bez wyjątku, poważna większość głosowała na Trzaskowskiego, przeciętnie w proporcji 77% (sama Wielka Brytania akurat też 77%). Trudno wyobrazić aby ta cyfra podobała się sztabowcom obecnego prezydenta. W wypadku jeszcze bardziej zbliżonych do siebie wyników te głosy mogłyby być języczkiem u wagi, szczególnie po lawinie protestów.

Nie zdziwiłbym się gdyby w następnych latach odezwały się głosy w kuluarach rządowych czy w mediach prorządowych kwestionujące racjonalność udziału Polaków za granicą w przyszłych wyborach parlamentarnych. Trzeba się na to przygotować.

 Wiktor Moszczyński        Tydzień Polski                      17 lipiec 2020