Wednesday, 23 December 2020

2021 – Rok Nadziei

 



 Kończymy wyjątkowy rok. Rok w którym i ja i czytelnicy Tygodnia poczuli ten niespodziewany niepokój o jutro i ten brak gruntu podnogami które nasi przodkowie ostatni raz czuli w czasie wojny światowej. Przedtem mieliśmy życie wymierzone w czasie i przestrzeni nam znajomej. Mieliśmy sposobność spotkania się z rodziną czy przyjaciółmi, kiedy sobie tego życzyliśmy. Większość z nas miało stałe zatrudnienie, albo dobrze już wydeptaną ścieżkę kariery aż do wieku emerytalnego. Wiedzieliśmy że nasze dzieci i wnuki były w szkole, znajomi w pracy albo na wakacjach, kibice na stadionie, wierni w kościele, a z zamaskowaną twarzą chodziły tylko muzułmanki. Mieliśmy nasze życiowe upadki i wzloty, lepsze dni w pracy i gorsze, ze zdrowiem było lepiej lub gorzej, ale kierunek życia był jasno wyznaczony. Widzieliśmy stały rozwój gospodarki, niezależnie od podrygów giełdowych ze zeszłej dekady. Można było snuć plany na przyszłość licząc na to że po studiach będzie praca, że ceny domów ostatecznie zawsze rosną, że nadmiar jedzenia leczymy dietą czy sportem, że z rodzinami spotykamy się na Świętach, i że w odpowiednim sezonie wyjeżdżamy albo na słońce, albo na śnieg. Najwyżej od czasu do czasu nasz spokój podważał jakiś wybryk amerykańskiego prezydenta, czy wygłup brytyjskiego premiera, czy wypowiedź polskiego ministra, ale nawet i z tym mogliśmy dojść ewentualnie do porządku dziennego.

Ten rok ostatni temu zaprzeczył. To skryte najście koronawirusa, któremu mogliśmy się przyglądać z dala jeszcze w styczniu jako curiosum na terenie Chin, gdy całe wielomilionowe miasto zamknięto na klucz, rozpętało się w lutym i w marcu na kontynencie europejskim i na wyspach brytyjskich. I ogarnął nas wszystkich wielki lęk, bo już w marcu wiedzieliśmy że już nie możemy go uniknąć. Jeszcze optymiści mówili że to tylko taka nowa wersja grypy, i że zamykanie wszelkich usług i produkcji to przesada, ale nawet rząd brytyjski musiał dostosować sie do praktyki swoich sąsiadów i zarządzić narodowy lockdown.

Ten uniwersalny lęk upokorzył nas i całą naszą cywilizację komfortową. Okazało się że na wszystko byliśmy przygotowani, ale nie na pandemię. Normalne codzienne czynności trzeba było odwołać a siebie z rodziną zakluczyć w domu. I czekać. Karmiliśmy się tym strachem słuchając regularnych wiadomości w telewizji, albo coraz bardziej dramatyczne i nie zawsze prawdziwe nowości na mediach społecznych. Poddawani jesteśmy jeszcze koktajlom ignoranckich, a nawet czasem umyślnie złośliwych, konspiracyjnych teorii o powstaniu i rozpowszechnieniu zarazy. Poranne wiadomości w telewizji przemienione zostały w ośrodki porad i pocieszenia dla widzów, przeplatane przerażającymi biuletynami o wielo-tysięcznych stratach „na froncie”. Szpitale dają sobie radę z zakażeniami, ale nie przyjmują pacjentów chorych na raka czy serca. Coraz więcej przypadków zaburzeń psychicznych, depresji, wyboru aborcji, samobójstw i śmierci w samotności. A w osamotnionych domach starców podąża pożoga śmierci nie dostrzegana przez szereg miesięcy. Ruch drogowy na ulicach zamilkł; centra miast opustoszałe. Trzeba było chodzić do sklepuspożywczego w maseczkach, stawać w kolejkach oddzieleni od siebie 2 metrową odległością, i poruszać się po sklepie wyznaczoną trasą, jak to praktykowano poprzednio w muzeach czy w Ikei. Przy zamknięciu tylu biur i fabryk powstała niespotykana dotychczas groźba utraty pracy. Opanowało nas zmęczenie psychiczne, spotęgowane poczuciem beznadziejności, i świadomością że nawet rząd nie panuje nad sytuacją i nie wie co będzie dalej.

Wielu z nas siedziało cały czas w mieszkaniach, nie mogąc nigdzie jechać. Więc odbywaliśmy podróże w naszej wyobraźni i podróże w czasie. Podróżowaliśmy od sezonu zimowego do sezonu wiosennego, aż nawet do wczesnego lata, nie ruszając się z miejsca, i oglądając zmiany klimatyczne przez nasze okna. Ale nie wiedzieliśmy wciąż gdzie i kiedy kończy się nasza podróż.Ten stan nie mógł trwać bezustannie. Jak na wojnie, jak w innych okresach powszechnego stresu, którego w większości mało z nas przeżyło poprzednio w swoim życiu, nastał okres ponownego rozbudzenia naszej podmiotowości. Sam lęk był bodźcem wymagającym reakcję obronną. Na pierwszym planie odczuwaliśmy ogromne uznanie dla tych którzy musieli pracować abyśmy mogli przetrwać pandemię. Na pierwszym miejscu podziwialiśmy pracowników w szpitalach. To byli nasi nowi bohaterzy narodowi. To oni byli na pierwszej linii frontu, to oni asystowali przy pacjentach umierających w agonii skamieniałych płuc, to oni narażali własne życie aby nas chronić. Wypadł nawet taki pomysł aby regularnie co czwartek wieczorem stać przed swoim mieszkaniem i publicznie im przyklaskiwać. I to w imieniu ratowania służby zdrowia, apelował rząd, tym razem nawet skutecznie, abyśmy trzymali się nowych przepisów. Następni tacy bohaterowie narażający swoje życie, choć nie aż do tego stopnia, byli pracownicy supermarketów i załogi zajęte wywożeniem śmieci.

Powstawały koła samopomocy, we wioskach i miejskich osiedlach mieszkaniowych. Można było organizować pomoc w zakupach czy dostarczeniu gazet czy leków dla osób starszych czy niepełnosprawnych. Na miejscu bezradności i osamotnienia społecznego powstawały przykłady inicjatyw które rozpalały wyobraźnię pod przykrywką zbierania funduszy na konkretne cele charytatywne. Towarzyszyło temu nowe zjawisko gospodarcze, gdy rząd brytyjski (jak i w niemal każdym innym państwie objętym pandemią) wprowadzał system gwarantowanego dochodu pracownikom i ich rodzinom którzy stracili etat, i przedsiębiorstwom zmuszonym do zawieszenia czynności gospodarczej. Było to zupełnie nowe pojęcie odpowiedzialności państwa za zdrowie i życie swoich mieszkańców i dawało szersze zrozumienie pozytywnej roli zapomóg społecznych, które przedtem kojarzono tylko z jałmużną. Poza tym pracownicy przyzwyczaili się do nowej rzeczywistości prowadzenia pracy zdalnie, poza biurem i poza hałaśliwym środowiskiem miejsca pracy, bez potrzeby codziennej udręki dojeżdżania do pracy zatłoczonymi środkami komunikacji miejskiej. Przypominam sobie wyczyny 99-letniego kapitana Toma Moore, który spacerem po ogrodzie zdobył przeszło £30mln dla służby zdrowia. Naśladowali go inni, zarówno emeryci i niepełnosprawne dzieci. Do tego dochodziły zwykłe rodziny które prezentowały wesołe kompozycje z życia „zadżumionych”, lub chóry przedstawiające klasyczne koncerty muzyczne wyreżyserowane i wykonywane zdalnie. Ostatnio, na wykładzie zorganizowanym przez Stowarzyszenie Techników Polskich, usłyszałem określenie tych zjawisk jako symptomy „wspólnotowości”, a wszelkie inicjatywy w pokonania lęku i rozweselenia nas, jako „prospołecznościowe”.

W lecie nastąpił okres odwilży, gdy już przyzwyczailiśmy się do nowej rzeczywistości. Otwierano już bary, kościoły i szkoły. Rząd namawiał pracowników do powrotu do pracy. Lęk był tymczasowo przytłumiony, ale na horyzoncie widniały wciąż przestrogi o powracającej fali. Do końca roku zaczął się okres przykręcania i odkręcania śruby regulaminów gdy odzywały się już bardziej stanowczo głosy domagające się ratowania gospodarki, raczej niż kontrolowania zachorowań. Rząd brytyjski nie ma już tego autorytetu nieomylności, bo szersze społeczeństwo dostrzegło ilość błędów i niedociągnięć administracyjnych, spotęgowanych jeszcze błędnym prowadzeniem negocjacji brexitowych. Nastąpił na koniec roku chaos pojęciowy, gdy społeczeństwo, zostawione na pastwę losu przy sprzecznych poradach, musiało samo ocenić ile członków rodziny może spotykać się na Święta. Na wiosnę zapowiada się dostęp doszczepienia, więc panuje już pewne zobojętnienie na rządowe odezwy, chyba  że doznaje się osobistą tragedię w wyniku śmierci osoby bliskiej.       

                                                                                                                                       -----   ......    ---------     .....

Ale przyszły rok zapowiada się o dużo lepszy. Po wielkich klęskach żywiołowych ostatniego milenium, jak czarna ospa w średniowieczu, poprzednie epidemie cholery, dżumy, grypy czy światowe wojny dwudziestego wieku, społeczeństwo odbudowuje się fizycznie, psychicznie, materialnie. To samo mamy teraz. Przede wszystkim możemy korzystać zwielorakiego wyboru szczepionek, wypracowanych w gorączce zapotrzebowania społecznego, wskazujących jeszcze jeden przykład pomysłowości naszego gatunku ludzkiego, wobec największych wyzwań naszej ery.

Wychodzimy z tego roku zahartowani wobec nieszczęść i niepowodzeń. Możemy bazować nasze decyzje codzienne w świadomości że nawet w wyniku najsurowszego Brexitu, gospodarka będzie się systematycznie poprawiać, bo odbijać się będzie od dna. Odżyje ta „wspólnotowość” i nastąpią inicjatywy „prospołeczniościowe” które tak ludzi łączyły i wspierały w potrzebie. Zwiastuje wprowadzenie bardziej egalitarnego podejścia do reorganizacji państwa i gospodarki. Szczególnie będziemy bardziej dbali o zabezpieczenie rozwoju służby zdrowia w każdym kraju. Dzieci wrócą do szkoły, wzbogaceni doświadczeniem okresu samonauki. Coraz więcej pracowników będzie pracowało zdalnie w domu, a my, nawet w starszym pokoleniu, będziemy bardziej biegli w zdalnym komunikowaniu się. Zaczniemy znowu podróżować za granicą dla przyjemności, ale prawdopodobnie mniej biznesów będzie korzystało z lotów miezynarodowych gdy tak łatwo przychodziły im podejmować decyzje  w czasie pandemii na na podstawie spotkań zdalnych. Zwiększy się optymizm społeczny i opadnie ilość chorób psychicznych; powrócimy do rodzenia dzieci, może nawet powtarzając powojenny boom demograficzny. Przy zmniejszeniu zapotrzebowania na międzynarodowy transport i zmniejszaniu naszego uzależnienia od węgla inafty, możemy podejmować pewniejsze kroki do kontroli zmian klimatycznych. Opanowując chaos internetowej dezyinformacji (tzw. Infokalipsy) lepiej poradzimy sobie w ratowaniu zasad demokracji.

Możemy śmielej budować ten nowy świat post-covidowy.

Ale pewne pytania jeszcze pozostają. Kiedy znów nauczymy się zbliżać się do siebie fizycznie, przytulać, całować? 

Wiktor Moszczyński      Tydzień Polski   31 grudzień 2020.

 

W


 

Tuesday, 15 December 2020

Brexit bez znieczulenia

 


 

Każdym razem gdy pojawia się w telewizji dyskusja nad Brexitem, a szczególnie teraz w agonalnym stanie obecnych rozmów, żona moja woła „I znowu pieprzenie kotka, za pomocą młotka!”. Szybko zmienia program w poszukiwaniu prowizorycznego zakupu mieszkania w słonecznej Hiszpanii. Zmuszony jestem wtedy przenieść się do pokoju gościnnego. Tam wyłapuje najnowsze wycedzone przez zęby słowa znudzonych polityków i lamentacje przerażonych przedsiębiorców, bijących na alarm. 

 

Termin obecnej tymczasowej umowy z Unią kończy się 31-go grudnia 2020, czyli (od momentu  pisania tego tekstu) za 3 tygodnie. Boris Johnson zapowiada że w 80% nie ma już szansy na uzyskanie umowy, choć lwia część spraw została uzgodniona. Pozostają jednak sprawy zasadnicze na których wszystko się opiera. I on, i Ursula von der Leyen z Komisji Europejskiej, szukają tego złotego środka, który dopnie sprawę do końca. Może w momencie opublikowania tego felietonu umowa zostanie zawarta między negocjatorami? A może obie strony definitywnie orzekną, że umowy nie ma i nie będzie? Kto wie? Żadna strona nie chce być odpowiedzialna za odejście od stołu negocjacyjnego, ale każda strona boi się tego ostatecznego ustępstwa, które mogłoby tą umowę zatwierdzić. Bo zagadka, która tkwi od samego referendum w roku 2016, jeszcze szuka rozwiązania. Jak może pełna „suwerenność” brytyjska być pogodzona z potrzebą ochrony jednolitego rynku unijnego i uzależnienia UK od obowiązującej umowy handlowej z tym właśnie rynkiem?  

 

Premier Johnson udaje, że brak umowy zupełnie mu odpowiada. Żyje w swoim urojonym świecie wspaniałych widoków „suwerennej” Wielkiej Brytanii, wyzbytej obowiązku płacenia „haraczu” drapieżnej Unii Europejskiej. „Od 1 stycznia będziemy mogli robić co chcemy. Wielka Brytania przygotowuje się i wyjdzie na tym dobrze”- powiada. Cieszy go, że UK będzie mógł zawierać własne umowy handlowe. Chełpi się tym, że jego rząd wynegocjował 27 umów handlowych z 57 krajami, choć są to wszystko kraje na marginesie zapotrzebowań gospodarki brytyjskiej i wszystkie były powtórkami poprzedniej umowy z tymi krajami zawarte przez Unię. W wypadku umowy z Japonią, minister handlu zagranicznego Liz Truss chwaliła się, że udało się jej nawet uzyskać na poszczególne produkty taryfy bardziej ulgowe niż te, które Japonia zawarła poprzednio z Unią. Może i tak, ale dotyczyło to produkty które Wielka Brytania i tak nie eksportuje. Rzeczywiście udało się ostatnio uzyskać umowę z Singapurem, ale najważniejsze umowy pozaeuropejskie, jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Australia, jeszcze nie zostały osiągnięte. Tymczasem 49% handlu zagranicznego Wielkiej Brytanii odbywa się z Unią Europejską. Cokolwiek Wielka Brytania uzyska w innych umowach, nie zastąpi tego co utraci jeżeli nie uzyska umowy z Unią.

 

Poza tym premier Johnson chwali się że „suwerenne” Zjednoczone Królestwo będzie mogło lepiej kontrolować imigrację i raźniej deportować zagranicznych kryminalistów czy tych podejrzanych o terroryzm. Teoretycznie Wielka Brytania uzyska kontrolę nad morzami do 200 mil odległości od wybrzeża Wielkiej Brytanii. Może ją bronić własną marynarką wojenną. Tylko bronić przed kim? Przed kutrami francuskimi czy belgijskimi, szukającymi powrotu do utraconych mórz? Przed imigrantami płynącymi przez Kanał w przeciekających pontonch? Brzmi to banalnie. Czy nie byłoby bezpieczniej zawrzeć umowę z Unią w sprawie rybołówstwa, w poszanowaniu międzynarodowych listów gończych, i korzystaniu z informacji o zbrodniarzach poprzez Europol. Minister Gove chwali się tym że „suwerenna” Wielka Brytania wyprzedza Unię Europejską w ilości deklaracji o dekarbonizacji w przemyśle, transporcie i rolnictwie, zapowiadając spadek zatrucia powietrza o 68% w następnej dekadzie, ale nie są to deklaracje wsparte do tej pory konkretnymi środkami do ich realizacji.  Minister Williamson chełpi się wygraniem wyimaginowanego wyścigu we wprowadzeniu szczepionki  na covid, choć Wielka Brytania miała dotychczas najwyższą w Europie i wcale nie wyimaginowaną ilość zachorowań śmiertelnych spowodowanych pandemią. 

 

Rząd brytyjski wprowadza licytację na wprowadzenie 10 portów „wolnego handlu” pozbawionych opłat celnych, a nie zwraca uwagi na rosnący chaos we własnych portach. Wynika on nie tylko z rosnących ogonków spowodowanych potrzebą przedstawienia nowej dokumentacji celnej i sanitarnej, ale też dlatego że nie opłaca się europejskim firmom transportowym pobierać towar eksportowy czy puste pojemniki z brytyjskich portów jak Felixstowe czy Southampton, aby nie stracić dostępu do sąsiedzkich portów europejskich. Ten problem już się rozpoczął i może doprowadzić do braku importowanych zabawek i żywności na okres świąteczny.  Ten stan już istnieje nawet gdyby była umowa. 

 

Ale bez umowy, blokady w portach i na autostradach byłyby o wiele gorsze. Takie wyjście z Unii bez umowy Johnson nazywa opcją australijską. Ale to jest nierzetelny eufemizm. Bo nie ma w ogóle żadnej umowy handlowej między Unią a Australią; na co Australia bardzo narzeka i stara się zmienić. Dla Wielkiej Brytanii taka opcja australijska to klęska. Oznaczałoby to handel na zasadach Światowej Organizacji Handlu. Nastąpiłby wzrost w kosztach produktów, np. mleko i masło o 30%, wołowina 48%, ser cheddar 57%, ogórki 16%, pomidory 14%, pomarańcze 12%. sałata 10%. Wino europejskie zdrożałoby około £2 za butelkę. Według Brytyjskiego Consortium Detalicznego (BRC) koszty cła, plus administracji celnej, plus opóźnień portowych, doprowadziłoby do wzrostu miesięcznego rachunku rodziny w supermarketach o £50. Tesco narzeka, że w wypadku braku porozumienia będzie musiało  przygotować przeszło 4 tysiące wielostronicowych specyfikacji poszczególnych towarów, aby móc je sprowadzać do swoich sklepów. UK importuje wołowinę z Irlandii a bekon z Danii i z tego mogą być tu braki. Ale większym problemem na tym rynku dla rolników brytyjskich, według Nick Allen, prezesa  Stowarzyszenia Brytyjskich Procesorów Mięsnych (BMPA), leży w tym, że Brytyjczycy normalnie spożywają „tylko tylną część zwierzęcia”, a nie kupują łopatek, żołądka, serca, wątroby, nóżek, czy móżdźku. Jak dotąd  te części zwierząt eksportowane są zwykle do Europy. Ale jeżeli te towary będą w przyszłości oclone to wtedy odpadnie eksport do Unii, a walijskim czy angielskim farmerom nie opłaci się produkować mięsa z którego angielski konsument zakupi tylko tę tylną połowę zwierzaka. 

 

Bez umowy, ta „suwerenność” gwarantuje obywatelom brytyjskim (jak i mojej żonie), że nie będą już mogli przenosić się swobodnie bez wizy do Hiszpanii czy Francji, aby tam pracować czy przejść na emeryturę. Będą też potrzebować nowych dokumentów w Europie, np. prawa jazdy czy ubezpieczenia zdrowotnego. Nie będą już stali do kontroli paszportowej w portach w unijnym ogonku, skończą się paszporty dla zwierząt i tanie opłaty roamingowe komórek telefonicznych.  W czasie samej pandemii będą ostre restrykcje dla brytyjskich turystów w krajach Unii Europejskiej i możliwe że będą wpuszczać tylko osoby podróżujące tam w celach pracy albo z niezbędnych powodów rodzinnych. Brytyjskie firmy lotnicze będą musiały zdobyć indywidualne licencje pozwalające im lądować na lotniskach unijnych. 

 

Ta „suwerenność” i tak jest podważona przez ustępstwa w sprawie Północnej Irlandii która zostaje we wspólnym rynku i odcięta będzie od Wielkiej Brytanii kontrolą celną i sanitarną na Morzu Irlandzkim. Brexit zamiast wzmocnić niezależność Zjednoczonego Królestwa, może prowadzić ostatecznie do ewentualnej secesji nie tylko Północnej Irlanii, ale również Szkocji.

W tej chwili, w porównaniu do jakiegokolwiek innego kraju na świecie, Wielka Brytania ma najlepsze warunki do handlu z Unią Europejską. Zaczyna negocjacje w pełnej zbieżności z Unią w wymogach handlowych, standardach technicznych i prawodawstwie zabezpieczających higienę, prawa pracownicze i regulaminy klimatyczne. Negocjatorzy po obu stronach nazywają to „równe warunki działania” („level playing field”). Ceną tego uprzywilejowanego dostępu do rynku unijnego jest przynależność do ich prawodawstwa i poddania się mechanizmowi rozstrzygania sporów przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Unia zaoferowała rządowi brytyjskiemu, że, aby uzyskać kontynuację obecnego bezcłowego dostępu do wspólnego rynku, nie wprowadza wymogu stałego podporządkowania się do prawodawstwa unijnego. So far so good, nawet dla Johnsona. Ale co się stanie gdy Unia Europejska sama wprowadzi zmiany do własnego prawodawstwa, nawet drobne? UK nie będzie zmuszona tych zmian przyjąć, tak jak musiałaby gdyby była dalej członkiem Unii. Ale jeżeli Wielka Brytania nie wprowadzi tych zmian samowolnie, to wtedy nie będzie mogła korzystać dłużej z przywileju bezcłowego handlu. Dla premiera Johnsona i większości jego gabinetu taki warunek na przyszłość, choć zupełnie logiczny z punktu widzenia Unii, jest nie do przyjęcia, bo podważa „suwerenność” Wielkiej Brytanii. Z tych samych powodów nie chce przyjąć zasady zwierzchnictwa Europejskiego Trybunału nad brytyjskim Sądem Najwyższym. Ważniejsza dla niego od brytyjskiej gospodarki jest wciąż ta brytyjska  „suwerenność”.

 

Gdyby Johnson doszedł jednak do porozumienia z Unią, poważna część jego partii zbuntowałaby się; może zrezygnowałaby nawet część jego gabinetu. Składa się ona z drugorzędnych polityków, których premier przyjął, kierując się, nie ich kompetencją, ale lojalnością wobec jego wersji Brexitu „bez znieczulenia”. Wielu z nich wolałoby nawet aby Wielka Brytania sama pozbyła się wielu obecnych regulaminów by stać się bardziej konkurencyjnym wobec Europy. Mimo tego, gdyby Johnson odważył się na ustępstwa, mógłby jeszcze tą umowę przeprowadzić przez parlament, ale tylko przy poparciu głosów Partii Pracy. To byłoby dla niego ostatecznym upokorzeniem. A więc ma wybór. Ratuje gospodarkę? Czy ratuje siebie i swoją „suwerenność”? 

 

Wiktor Moszczyński      18 grudnia 2020. Tydzień Polski