Sunday, 8 January 2012

Londyńczyk na Warszawskim Bruku


Barbara Bursztynowicz, Jacek Bursztynowicz, Miroslaw Kucharski

Wsłuchuje się w melodyjną intonację głosu klasycznej aktorki Barbary Bursztynowicz (tej od Elżbiety w „Klanie” i Ruth w „Dziewczynach z Kalendarza”). Słyszę jak czyta „...Tu Ukraińcy i pozostali Polacy muszą razem żyć, uczyć się, pracować,kochać, jeść, umierać, tak jak robili to ich przodkowie. A drzewa na ulicach miasta mają tak samo zakwitnąć, ptaki tak samo zaśpiewać, a tramwaj numer 2 tak samo turkotać z Łyczakowskiej na plac Halicki, jak to miało miejsce za czasόw Franciszka Jόzefa, Jόzefa Piłsudskiego i Jόzefa Stalina....”

Obecni biją brawo a ja wpadam w zadumę. Gdzie ja przedtem słyszałem te słowa o Lwowie? I nagle olśnienie trafia we mnie jak uderzenie łomem. Ale na wszelki wypadek wstaje i pytam głośno. „Czy to ja to pisałem?” Wszyscy wybuchają śmiechem. Więc tłumaczę się że gdy z wielkim wysiłkiem chciałem wydukać z siebie jakieś słowa ktόre mogły wyrazić moje osobiste uroczenie miastem Lwόw nie spodziewałem się że w ustach takich artystόw sceny jak Basia i jej mąż Jacek Bursztynowicz tekst ten brzmiał niemal lirycznie. Ukłoniłem im się z wdzięczności.


Tak, to mόj własny wieczόr autorski w Domu Polonii w Warszawie. Około 50 osόb jest obecnych na Sali, wśrόd nich Senator Andrzej Person, poseł Joanna Fabisiak, Barbara Bielecka, Eugeniusz Smolar, Krzysztof Jaraczewski, Ludomir Lasocki, Chris Bobiński (eks „Financial Times”), Jan Żyliński z „Białego Domu” na Ealingu, śpiewaczka Joanna Matraszek, naukowcy i przedstawiciele kultury, liczni przyjaciele z Warszawy i z Londynu, łącznie z moim synem Sandro i 20-letnią studentką Anią Hamre, ktόra specjalnie wybrała się z Londynu do Warszawy na mόj wieczόr autorski. Na prawdę czułem się zaszczycony, nie tylko liczebnością, ale i poziomem intelektualnym słuchaczy, jak rόwnież poziomem dyskusji i wymiany zdań ktόre nastąpiły na temat polonii brytyjskiej.

Pan Mirosław Kucharski, właściciel Oficyny Wydawniczej Kucharski w Toruniu, podjął szaleńczą decyzję. Zgodził się wydać w formie książkowej selekcję artykułόw, listόw i przemόwień na ktόre sobie pozwoliłem na przestrzeni ostatnich 40 lat. Okres ten pokrywał młodzieńcze wypociny ze studenckiego „Merkuriusza” w latach 60-ych gdy byłem jeszcze „młodym gniewnym” w świecie emigracyjnym, pόzniej moje artykuły i odczyty z czasόw Polish Solidarity Campaign, moich wyskokόw pisemnych jako redaktor „Orła Białego” i moich sprawozdań z działalności w Zjednoczeniu Polskim. Okres ten pokrywał problematykę starej emigracji żołnierskiej i nowszych przybyszy posolidarnościowych i pounijnych. Ku mojemu zdziwieniu Pan Mirosław tłumaczył że nie powinienem opuścić żadnych z artykułόw przez mnie oryginalnie wyselekcjonowanych, nawet tych wcześniejszych nie grzeszących polityczną poprawnością (z tytułami jak „Monte Cassino – po co się tam pchaliśmy?” ktόry pisałem jeszcze za życia generała Andersa). Wobec tego owinęłem te wcześniejsze występy w opakowaniu z naklejką „Grzechy Młodości” ostregając bardziej politycznie wrażliwych czytelnikόw że potrawa tam zawarta może być nieco dla nich za pikantna.

Toruńska Oficyna pana Kucharskiego ma duże doświadczenia ze światem polonijnym. Wydała na przykład 5-tomową „Encyklopedię Polskiej Emigracji i Polonii” i specjalizuje się w wydaniu książek pisarzy polonijnych, szczegόlnie z Francji i terenόw pozaoceanicznych. W tej sytuacji wydawca czuł się na sile podejmować takie ryzyko z moją książką. Rozesłał apel do polonii brytyjskiej o wsparcie finansowe dla wydania mojej książki i tradycyjne ośrodki jak PAFT, SPK i TPP stanęły lojalnie w szranki przekazując odpowiednie sumy do Torunia. Przyjaciele Joanna Kanska i Maria Budzynska doskoczyly z pomoca. Największym zaskoczeniem dla mnie jednak była niespodziewana i najokazalsza dotacja ze strony Fundacji Hanna & Zdzislaw Broncel Charitable Trust ktόra zapewniła ostateczne pokrycie wszystkich przewidzianych kosztόw wydania, rozpropagowania i rozprowadzenia książki. A więc ryzyko finansowe podjęte przez Pana Mirosława opłaciło się.


Joanna Fabisiak, Andrzej Person

Książka nosi prosty tytuł „Polak Londyńczyk”. Zapożyczyłem go od tytułu mojego blogu w ktόrym między innymi znajdują się moje obecne felietony w „Dzienniku Polskim”. Łapię w tym tytule zagadkę mojej tożsamości (zresztą nie tylko mojej). Jestem zarόwno lojalny wobec Polski – mojej dużej Ojczyzny, w ktόrej nigdy nie mieszkałem – jak i wobec Londynu – mojej małej Ojczyżnie, w ktόrej mieszkałem zawsze. Nie ma tu żadnego konfliktu pojęć, najwyżej trochę schizofrenii. Lecz lekka schizofrenia to nie choroba, to intektualna i kulturowa viagra.Wzbogaca moją świadomość i rozszerza moje horyzonty. Widzę Polskę oczyma nie tylko Polaka, ale i Brytyjczyka. Widzę Wielką Brytanię oczyma nie tylko Brytyjczyka , ale i Polaka. A wszystko w rόżowawych barwach polskigo romantyzmu widzianych przez stonowany filtr angielskiego sceptycyzmu. „Płonie ognisko i szumią knieje”, ale w sosnowym lesie podlondyńskim. Czerwone maki kwitną w angielskiej szklarnii.

Na spotkaniu promocyjnym tłumaczyłem że przykład mojej dwukulturowości nie tylko był przywilijem moje pokolenia i ich dzieci ale powtarza go obecnie każde z tych 130,000 dzieci polskich zamieszkałych w Wyspach Brytyjskich. Problem leżał w tym że obecne młode rodziny nie od razu odczuwały ten stan rzeczy komfortowo. Czasem ich polska tożsamość była nieco zachwiana, szczegόlnie w mieszanych małżeństwach. Mόwiłem na spotkaniu o konieczności zainwestowania przez polskie instytucje kulturalne i rządowe odpowiednich środkόw do wzbogacenia życia kulturalnego polskich dzieci nie tylko przez unowocześnione metody nauczania w szkołach sobotnich, ale przez wstępne inwestycje w żłobki, kluby sportowe, warsztaty informatyki, wszechnice młodzieżowe i harcerstwo w tych miejscach gdzie polskie ośrodki nie są w stanie wykonać to same. Inwestycja opłaci się stokrotnie i zapewni stałe i skuteczne polskie lobby w przyszłości na terenie Zjednoczonego Krόlestwa.

W ciągu dyskusji na moim wieczorze pytano mnie o losy Polakόw w wypadku odejścia Brytyjczykόw z Unii Europejskiej i o skutki obecnego konfliktu MSZ z Senatem w sprawie subsydiowania Polonii. Uważam że w pierwszym wypadku jest jeszcze za wcześniej na panikę i że władze brytyjskie ocknął się z obecnego antyeuropejskiego zapędu ale zalecam aby Polacy przebywający w Anglii już dłużej niż 5 lat załatwiali sobie stałą rezydencję, na wszelki wypadek. Natomiast w drugiej sprawie podkreślałem moja prywatną ocenę dotychczasowego wsparcia polonii przez Wspόlnotę i Senat jako merytorycznie nejlepszym rozwiązeniem mimo spowolnionej biurokratycznej metody zarządzania podań ale nie jestem przeciwny uzupełniającej interwencji finasowej MSZ w sprawach nagłych czy prestiżowych.


Atmosfera na spotkaniu dwuch oddzielnych biegunόw koncepcji polskiej racji stanu była urocza. Szereg uczestnikόw spotkania stwierdziło mi poźniej z uznaniem z jak wielką kulturą prowadzono dyskusje o sprawach politycznych i kulturalnych w odrόżnieniu od gorących temperatur debat w Sejmie i na ekranie telewizyjnym. „A my w Londynie zawsze dyskutujemy kulturalnie,” wytłumaczyłem. Nie widzialem w okolo siebie lusterka, ale nos mi się chyba nie wydłużył w tej chwili.

Wiktor Moszczyński „Dziennim Polski” 13 styczeń 2012

No comments:

Post a Comment