Cykl felietonow wydrukowanych w londynskim "Dzienniku Polskim" i "Tygodniu Polskim"
Monday, 16 April 2012
„Londyńczycy” w ostrym zwierciadle
''Londyńczycy'', Ewa Winnicka, wyd. Czarne
Jeszcze 6 lat temu „Londyńczycy” był tytułem popularnej serii telewizyjnej. Ci autentyczni polscy londyńczycy, a szczegόlnie ci pochodzący z ery przedunijnej, dostali ataku szału. W pierwszych paru odcinkach dominującym tematem był handel narkotykami i parada przemocy w czasie gdy głόwni bohaterzy i bohaterki byli na najniższych szczeblach drabiny społecznej przy zmywakach i na placach budowlanych. To jakby potwierdzało tezę popularną w polskich i brytyjskich brukowcach o biednych eksploatowanych Polakach w Anglii topiących się w falach powszechnej przestępczości. Składano protesty do TV Polonia i do Senatu aby powstrzymać nadanie serialu i nie zezwolić na puszczanie serialu na ekrany angielskie. Po czasie uspokoiło się nieco gdy zaczęły się wyłaniać bardziej pozytywne cechy bohaterόw serialu, zakładano biznesy i rodziny a jeden śmiałek kandydował nawet z wielkim sukcesem na radnego samorządu.
Powstała też książka pod tytułem „Londyńczycy” ktόra stała się następnym „skandalem” establishmentu polonii brytyjskiej. Proszę nie mylić z książką „Londyniszcze”, wydanej w roku 1957, ktόra była rzeczywiście złośliwym donosem na polityczną emigrację wysmarowaną przez jednego z jej byłych premierόw, Stanisława Cat-Mackiewicza, ktόry pόźniej wrόcił do PRLu. Jak każdy niemal donos, miała w swoich żałosnych wywodach sporo faktόw prawdziwych ktόre stara emigracja wolała zataić, ale fakt że książka ta powstała na zamόwienie „reżymu”, odbierało jej wszelką wiarygodność. Oburzenie społeczeństwa podchwycił najostrzej Marian Hemar w swojej ciętej rymowanej polemice, ktόrą zakończył wyimaginowaną sceną Cata stającego przed lustrem i plującego sobie w twarz.
Ale reakcja na obecną nową książkę „Londyńczycy” dziennikarki Ewy Winnickiej była rόwnież tak zażarta jak kiedyś na książkę Cata. Z tą tylko rόżnicą że na ogόł były to pomόwienia w zamkniętych kołach prywatnych, i głόwnie na zasadzie że „co oni mogą o nas wiedzieć jeżeli wychowani byli w PRLu.” Emigracja żołnierska i jej polonijni spadkobiercy wybudowali swoje pomniki w swoich sercach. Z początku były opluwane i ośmieszane w kraju ale pόzniej po roku 1990 nastąpiła dramatyczna zmiana i przyjmowano je często z ckliwym nabożeństwem. Stara emigracja czuła się zaszczycona. Osoby żyjące kiedyś skromnie na emigracji znalazły sie nagle na pośmiertnych wierzchołkach. Dla przykładu, wśrόd lokatorόw zamieszkałych w domu moich rodzicόw na Ealingu byli państwo Rayscy. Skromni, uprzejmi, żyjący z ubogich emerytur. 8 lat temu byłem w Szczecinie i napotknęłem już ulicę generała Ludomiła Rayskiego. Historycy jak Andrzej Friszke, Rafał Habielski, Tadeusz Radzik zjeżdzają do Anglii aby napisać prace naukowe o niezłomnych i powstają poważne analizy działalności i struktur emigracyjnych wykazujące zrozumienie dla jej celόw i osiągnięć. Powstają też czołobitne hagiografie z okazji poszczegόlnych rocznic. Potem emigranci otaczani są studentami historii piszącymi doktoraty i popularniejsze rozprawy ale nie są świadomi że często celem nowych prac bywa stopniowe odbrązowienie poprzednich pomnikowych hymnόw.
Ten punkt widzenia przedstawiła Krystyna Cywińska w „Nowym Czasie”. Wyraziła żal że pani Winnicka zajmuje się zbałagonionymi sprawami rodzinnymi generała Andersa zamiast uwypuklać jego bohaterstwo. Porόwnywała książkę Winnickej do atakόw na emigrację w czasie zimnowojennym i skomentowała książkę jako „manipulacja, konfabulacja i tyle!”
Ale to przecież nie jest wina pani Winnickej że generał miał tak bujne i skomplikowane życie rodzinne. Aby poznać całokształt człowieka, a szczegόlnie niezaprzeczalnego bohatera narodowego, trzeba go poznać „z przodu i z tyłu” jak to kiedyś pisał o Niemcewiczu Karol Zbyszewski. Osobiste przygody Kazimierza Wielkiego, czy Sobieskiego, czy Piłsudskiego są też ważnym czynnikiem w zapoznaniu się z potężnymi osobowościami kierującymi losem Polski. Jakoś nikt nie protestuje publicznie przeciw opublikowaniu w odcinkach w „Dzienniku” wspomnień Renaty Bogdańskiej, mimo że są o dużo bardziej obszerne i kompromitujące generała niż obserwacje Winnickiej. Pamiętam jak moi rodzice byli oburzeni zachowaniem pani Bogdańskiej a szczegόlnie jej cyniczną piosenką o własnej cόrce, potencjalnej „femme fatale”, dla ktόrej musi „znaleść generała”.
Książkę Winnickiej czyta się lekko; porusza wybiόrczo szereg tematόw sensacyjnych aby rozbudzić zainteresowanie czytelnika w kraju. Pisze o faszystowskich ciągotach niedoszłego krόla Polski ks Kentu, o kompromitującym konflikcie między Marianami a polonią o sprzedany majątek polski w Fawleycourt, o sprzeniewierzeniu polskiego złota przed „mężόw zaufania”, o sadystycznym ojcu polskim w angielskiej rodzinie, o atrakcji Angielek i Szkotek do polskich wojakόw . Ale książka nie moralizuje, nie potępia, nie kpi. Daje możność swoim bohaterom wypowiedziec się i pokazuje ich, mimo wszystko, w sympatycznym świetle.
Jak to w „sympatycznym”? zdziwią się tutejsi. Pomnik został zapaskudzony, świętości szargane.... Moja rada? Nie kochajmy za bardzo te pomniki, bo dla nowych pokoleń wydają się martwe i bez oblicza. Ciekawsze niż pomniki, są sami ludzie, a oni są postaciami trzymiarowymi, niezależnie czy byli szeregowcami czy generałami.
Trudno inaczej ochrzcić niż „sympatyczny” jej portet bezimiennego „Ostatniego Ministra Skarbu” z jego bogatym życiorysem poczynając od udziału jako 14-letni chłopak w Powstaniu Warszawskim. Zaciągniął się do szeregόw AK, „po znajomości, bo jego ciotki grają brydża z generałem Chruścielem.” Poznajemy jego epopeje dziejowe wojenne i powojenne, szkolenie w „Pogonii” ze swoimi wojennymi mrzonkami, kariera w kosmetykach, trzy żony po kolei choć z każdą żył w przyjaźni bo „rozwodziłem się ze śmiechem”. A teraz jest popularnym brodatym mecenasem sztuki, znanym ze swoich dowcipnych choć czasem ukąśliwych uwag, przypominjącym nieco Waldorfa. jednego z dwuch złośliwych komentujących dżentelmenόw okupujących loże w „Muppet Show”. Nasze niebiesko-okie dyrektorki szkόł sobotnich i organizatorki imprez artystycznych w POSKu więdzą dobrze jak Pana Ministra podejść aby uzyskać cenny grosik społeczny.
Rόwnie „sympatyczny” (może aż za bardzo?) jest obraz naszego dziedzica Jana Żylińskiego w swoim białym pałacyku na Ealingu, ktόrego robotnicy nazywają „Prince John”. Pisane z humorem i pewną pobłażliwością ale za każdym uśmiechem Winnicka wykrywa dramatyczne historie z życia emigracji.
Przywołana do tablicy przez Justynę Daniluk w „Dzienniku Polskim” zeszłego tygodnia, Ewa Winnicka odpowiadała na zarzuty, często nie opublikowane, swoich krytykόw. Potwierdziła że „podziwia Londyńczykόw za hart ducha” i że ksiazka ma przedewszystkiem przybliżyć życie emigracji dla czytelnika w kraju.
Czego mi chcemy od pani Winniuckiej. Przecież o wewnętrznych rozterkach i brudach emigracji pisali już sami emigranci, szczegόlnie jeszcze przed rokiem 1990. Oczywiście wolimy być podmiotem a nie przedmiotem rozpraw na nasz temat. Dlatego mόwi mi znana emigracyjna dama: „Jeśli mają o nas pisać to niech piszą pozytywnie; naszymi brudami zajmujmy się sami.” Problem leży w tym że większość emigrantόw już odeszła i nie mamy już prawie żadnych własnych autorόw piszących o naszych sprawach po naszemu. Wobec tego, mimo woli, oddajemy pałeczkę przekazania wiedzy o naszych losach historykom i dziennikarzom z kraju. Cieszmy się jeśli jeszcze potrafią o nas pisać z sympatią i zrozumieniem, tak jak pani Winnicka. A naszym obowiązkiem będzie przekazanie naszych archiwόw rodzinnych i instytucjonalnych do bibliotek aby dopilnować by nasi przyszli historycy mieliby przynajmniej rzetelne informacje dopόki nie zaczną snuć własnych teorii o naszych dziejach.
Wiktor Moszczyński „Dziennik Polski” 20th April 2012
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment