Tuesday, 16 February 2016

Polskie Rodziny w Londynie Boją Się SS

Polskie rodziny w Londynie boją się SS. Tak w każdym razie możemy się dowiedzieć się z polskich stron internetowych i polskich tygodników w Londynie. Strach przed SS uwidocznia się też nie raz na wewnętrznych stronach popularnego konta na Facebook’u pod nazwą “Polskie Mamuśki w UK”. “SS” to skrót od Social Services, czyli brytyjskie służby opieki społecznej, i te szerokie obawy że te instytucje “porywają” polskie dzieci pozostają jednym z najbardziej palących zażaleń polskich matek na Wyspach. Oczywiście polskie instytucje społeczne w tym kraju, polski konsulat i polskojęzyczni pracownicy socjalni tłumaczą rodzicom wielokrotnie że trzeba trzymać się brytyjskich przepisów, nie zostawiać na przykład dzieci poniżej 12 lat samych w domu, nie bić je publicznie, nie wychowywać dziecka w atmosferze strachu, pijaństwa, przemocy fizycznej czy psychicznej. Nie pomoże gdy dziecko chodzi głodne czy bez czystego ubrania do szkoły, lub z guzem na głowie. “SS” może rzeczywiście się zainteresować w takich wypadkach, ale, jak tłumaczą polscy wolontariusze i pracownicy socjalni, dziecko nie jest zabierane pochopnie od rodziców a w wypadku nieprzychylnego zainteresowania się którąś rodziną przez służby socjalne rodzina ta powinna we własnym interesie ze służbami tymi współpracować a zarazem radzić się polskich organizacji aby rozwiać obawy brytyjsiej opieki co do zaradności rodzica w wychowaniu dziecka. Zapewniają nas specjaliści że interwencje te nie mają nic wspólnego z polskim pochodzeniem rodziny i te same nieporozumienia wynikają często u wszystkich mniejszości narodowych z braku znajomości języka angielskiego i przepisów angielskich. Nie jest na przykład dobrze widziane jak 8-letnie dziecko jest tłumaczem rodziców na wizytach u lekarza, czy przy porodzie następnego dziecka, czy w biurze podatkowym. Nie powinno się obarczać takie dziecko taką odpowiedzialnością. A pamiętać też trzeba że gdyby służby opiekuńcze, szkoła czy policja interweniowały częściej i wcześniej to uratowano by, na przykład, życie takiego Daniela Pełki. A jednak obawy związane z serwisami opieki społecznej pozostają stałym punktem newralgicznym dla wielu rodzin polskich w Londynie. Oczywiście są też inne problemy jak przemoc domowa, niepełnosprawność fizyczna czy psychiczna, bezdomność, uzależnienia, problemy mieszkaniowe czy bezrobocie. Jest też nagminny problem z hazardzistami, alkoholikami, narkomanami. Na szczęście istnieje już szereg polskich organizacji społecznych w Wielkiej Brytanii które zajmują się rodzinami z problemami, jak również z pojedyńczymi osobami. W POSKu mamy East European Advice Centre które doradza w sprawach praw obywatelskich, zasiłków, zatrudnienia i problemów mieszkaniowych, i Centrum Pomocy Rodzinie, oddzielone już od Polish Psychologists Association, które daje wsparcie psychologiczne i prawne rodzinom polskim. Obie te organizacje są wysoko cenione przez brytyjskie instytucje. Są też oddzielne polskojęzyczne linie telefoniczne dla rodzin przeżywających przemoc, dla anonimowuch alkoholików, dla dorosłych dzieci alkoholików, dla narkomanów i nałogowych hazardzistów. Przy niemal każdym polskim kościele w Londynie są kółka samopomocy dla alkoholików, narkomanów i ich rodzin. Lecz okazuje się że brytyjskie władze lokalne i służby socjalne nie zawsze mają pełne zaufanie co do profesjonalizmu pewnych polskich organizacji społecznych. Już wcześniej brytyjskie magistraty zerwały stosunki z organizacją “Barka” działającą dla bezdomnych. Mają obawy, na przykład, co do organizacji doradczych które są zarejestrowane w Polsce lub mają na agendzie program “narodowy”, czy działają na korzyść sekt religijnych. Gdy rzekomo profesjonalny polski doradca proponuje na przykład aby ich klient dostarczał ulotki religijne lub “poszedł modlić się w kościele” to nie wzbudza zaufania brytyjskich instytucji. Pozatem polskie organizacje socjalne nie są za chętne w przekazaniu danych o swoich klientach służbom brytyjskim, nawet kiedy są zagrożeniem dla swoich rodzin i swojego otoczenia. A jednak brytyjskim służbom społecznym zależy na polskich organizacjach i wolontariuszach, nie tylko dla polskojęzycznych dysfunkcyjnych rodzin ale w ogóle dla ożywienia i zintegrowania szerszej społeczności polskiej. Polaków traktują jako “invisible community”. W pewnych okręgach jak Wolverhampton, Lambeth, Haringey powstają, czy już powstały, agencje inspirowane przez lokalne magistraty, zatrudniające polskich pracowników i wolontariuszy do opieki nad polskimi rodzinami na ich terenie. Dużym sukcesem został uwięńczony “Poles Connect” w Lambeth, który zainicjował wydarzenia kulturalne obejmujące 500 osób, skierowane do osób starszych i do lokalnych rodzin. Inicjatywami kieruje 15 osób sterujących (oczywiście same Polki, a gdzie męszczyzni?) które przeprowadziły już przeszło 26 tygodni szkoleń i warsztatów a również szkolą polskich emerytów w użyciu internetu. Wspiera grupę finansowo nie tylko lokalna rada miejska, ale również Ambasada. Ale największa luka istnieje na Ealngu. W Lambeth mieszka 7000 Polaków a 943 polskojęzycznych dzieci uczęszcza do lokalnych szkół. Na Ealingu społeczeństwo polskie jest czterokrotnie większe a zliczono aż 4059 polskich uczniów w szkołach. Tu rocznie rodzi się przeszło 500 dzieci z polskich rodziców (11% ogólu matek na Ealingu). Magistrat, lokalna służba zdrowia i grupy woluntarystyczne są dobrze zorganizowane, jak np. St Mungos opiekujący się bezdomnymi. Ostatnio rada miejska założyła Ealing Specialist Advice Service dla osób specjalej troski, ale brakuje im polskich wolontariuszy i polskiej organizacji z którą mogliby współpracować. Profesjonalna terapeutka i doradczyni w sprawach opieki, Anna Jańczuk, która już prowadzi punkt informacyjny dla Polaków i polskich rodzin w potrzebie na Ealingu a która już zorganizowała szereg wykładów i warsztatów dla lokalnych wolontariuszy , chce zmobilizować lokalne polskie społeczeństwo do założenia Polish Community Group na terenie całego Ealingu. Ma już poparcie ze strony ks Dariusza Kwiatkowskiego, który jest specjalistą od dysfunkcyjnych rodzin, jak również od popularnej radnej na Ealingu, Joanny Dąbrowskiej, i jeszcze szeregu organizacji lokalnych z dużym doświadczeniem na tym polu jak Southall Community Action. 7 marca ma się odbyć zebranie zainteresowanych osób na terenie YMCA na Ealingu z misją założenia grupy sterującej taką akcją i nakreślenia konkretnie funkcji i celów nowej organizacji, łącznie z uzyskaniem należytych funduszy i załatwieniem prawnego statutu. Inicjatywa warta poparcia bo nie można nie docenić potrzebę istnienia takiej polskiej organizacji zajmującej się problematycznymi aspektami naszego śpołeczeństwa o których za bardzo nie chcemy wiedzieć. Jednal powinnyśmy mieć pieczę sami nad tymi zjawiskami, raczej niż uzależniać Polaków w potrzebie od kompetentnych lecz mimo wszystko obcych profesjonalistów. Wiktor Moszczyński Londyn Tydzień Polski 19 luty 2016

Friday, 5 February 2016

Łagodny Uśmiech Agresji

“Agresywny” – Co ja? Zostałem oskarżony w liście o agresję przez Jana Maslonę, zwolennika nowego rządu, mimo że w rzeczowym artykule o nowym układzie pisałem o sędziach “podrzuconych nadprogramowo” Prezydentowi “przez poprzedni Sejm”, że często demonstrują przeciw rządowi “osoby którym materialnie i duchowo dopisywał poprzedni ustrój”, że traktowali oni (nie koniecznie ja) każdy projekt PiSu jako krok do “ciemnogrodu”, że bezrobocie, szczególnie wśród młodzieży wiejskiej przekraczało 10%, że “jedyną alternatywą na kontrakty śmiecowe był wyjazd za granicę”, że “elektorat chciał zmianę i ją ma”,że “nie jestem zwolennikiem publicznych apelów do instytucji zachodnich”. Czy to brzmi jak “agresja” sympatyka PO? Chyba nie. Czytałem w książce naukowej Konrada Lorenza “On Aggression” że najbardziej agresywne są zwierzęta które czują się zagrożone i wmawiają tą agresję innym, na przykład ptak pilnujący swoje pisklęta, który atakuje inny stwór zbliżający się nieświadomie do jej gniazda. To chyba ta sama agresja którą wykazał dziennikarz prorządowy na środowym spotkaniu w Ambasadzie który od razu zwrócił sie do pozostałych kolegów z groźbą zakneblowania ust tym którzy nie chcą witać panią premier z odpowiednim entuzjazmem. Poznaję tą samą agresję, wmawianą innym, którą widziałem u zagorzałych trockistów starających się infiltrować kiedyś Polish Solidarity Campaign. A Panią Premier rzeczywiście część sali przywitała entzujastycznie, mimo że jej ekipa spóżniła sie przeszło godzinę. Rano byli w Warszawie, popołudniu w Paryżu, wieczorem w Londynie, w czwartek na konferencji debatującej o przyszłości Syrii, a w piątek spotkanie z panem Cameronem w Warszawie. Toteż gdy weszła pani premier, uśmiechnięta ale wyraźnie zmęczona, pewna część Sali przez półtorej minuty skandowała B-E-A-T-A, poczem zaśpiewała “Sto Lat”, a potem z karteczkami w ręku grupa entuzjastów zaintonowała Rotę, wszystkie trzy zwrotki. (Śpiewali “Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” choć wyczuwam że obecnie nikt obcy nam w twarz nie pluje, najwyżej my Polacy sobie sami.) Pani Premier dalej się uśmiechała. Parę miłych słów wstępnych powiedział Pan Ambasador. Ktoś zawył “Precz z komuną” ale nie wiem kogo miał na myśli, chyba dalej tych “agresorów” którzy nie podzielali entuzjazmu klaki PiSowskiej. Ale nie szkodzi, bo sympatyczna Pani Premier dalej się uśmiechała. W końcu przywitała nas, też z karteczką w ręku, z której dowiedzieliśmy się że jesteśmy wreszcie “dumnym polskim narodem, z którym się liczy cały świat” i że wreszcie jest “rząd patriotyczny i zdeterminowany” który będzie tożsamość polską rozbudzał. Nie wiedziałem że z Polską świat się nie liczył i że w Polsce dotychczas brakowało tej “tożsamości” i tego “patriotyzmu” ale pani Premier zapowiedzieła że teraz możemy się cieszyć że “w Polsce będzie miejsce dla każdego Polaka” choć nie wspomniała czy wszyscy będą mieli pracę po obecnych zmianach w personelu. Czytała z tej karteczki o nowych wyzwaniach polityki zagranicznej, wymieniła referendum europejskie w Wielkiej Brytanii i konferencję syryjską, ale dalsze konkrety na te bieżące tematy nie podała. Przypomniała tylko że jej rząd jest rządem do spełnienia “wielkiej nadziei” aby “lepiej żyć i z godnością”, że tej nadziei nie można zmarnować i że wszyscy mamy być ambasadorami Polski za granicą. Po czym osoby z nadzieją na zadawanie pytań zostali zawiedzeni bo Pani Premier była widocznie wciąż zmęczona. No cóż, podróże, przedtem te nocne dyżury w Sejmie….. Lecz Premier, wciąż uśmiechnięta, miała czas witać się ze starżyzną emigracyjną siedzącą w pierwszych rzędach. W poprzednim felietonie prównywałem panią Szydło do jej poprzednika z okresu międzywojennego, profesora Kazimierza Bartla, który był tą łagodną zasłoną za którą działali bardziej radykalni pułkownicy Piłsudskiego. Jej występ w środę potwierdził tą ocenę. Nie mam zamiaru tego krytykować bo w czasie rządów Bartla przeprowadzono szereg skutecznych reform a gospodarka rozwijała się ale w pewnym momencie pani Szydło, bez której kluczowej roli nie wygrałby ani Prezydent Duda ani klub parlamentarny PiSu, powinna zdecydować kiedy przestanie milczeniem brać odpowiedzialność za wybryki swoich bardziej radykalnych ministrów. Z jej krótkiej wypowiedzi wyczułem że Pani Premier nie ma jeszcze jasnej oferty dla Polonii brytyjskiej, jak również nie miał w swoim expose sejmowym minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Podkreślał ważność szkół sobotnich i potrzebę utrzymania polskości wśród dzieci młodzieży, apelował do Polaków za granicą aby wracali do kraju i aktywnie promował polskie interesy, ale nie było jasne jak ci którzy mieli wracać do Polski mieli również bronić dobre imię Polski w Anglii. Albo, albo. Właściwie w wypadku polonii brytyjskiej MSZ i Senat muszą dostosować się do dwuch zupełnie odrębnych czynników. Z jednej strony namawiać do powrotu tych co nie mieli zamiaru osiąść za długo za granicą i będą gotowi szukać pracę w Polsce. Z drugiej strony, większość tutejszych Polaków wcale nie ma zamiaru do Polski wrócić, szczególnie jezeli mają tu dzieci i dobre zarobki. Dla nich musi być zupełnie inna oferta. Rząd Polski powinien wspierać wszelkie inicjatywy do integrowania ich w życie angielskie. Tak, niech dzieci uczą się języka polskiego, ale niech ich rodzice uczą się języka angielskiego. Aby skutecznie bronić dobre imię Polski, zadawać kłam “polskim obozom zagłady” , szczycić się sukcesami w biznesie i w nauce, Polacy w Wielkiej Brytanii muszą biegle mówić po angielsku i czuć się swobodnie w brytyjskim świecie gospodarczym, kulturalnym i politycznym. Jeżeli Polacy mają mieć wpływ na politykę brytyjską pod względem Polski muszą brać czynny udział w wyborach i posiadać polskich kandydatów we wszystkich partiach. Muszą mieć obywatelstwo brytyjskie i polskie. Nie wiem czy polscy politycy są świadomi że właśnie podwójne obywatelstwo Polaków w Wielkiej Brytanii najbardziej będzie służyło interesom Polski. Imponuje mnie zapał nowej ekipy rządzącej i jej skupienie się nad istotnymi dla nich zmianami, mimo że często kierunek tych zmian jest szkodliwy, szczególnie ich posunięcia do opanowania mediów i organów sprawiedliwości i proponowane obniżenie wieku emerytalnego. Nie należę do tych co potępiają wszystkie akcje rządu w czambuł. Myślę że ich dotacja 500 złotych dla dziecka będzie stymulować rynek konsumpcyjny w Polsce; popieram ich inwestycje w nowoczesniejszą informatykę, podzielam ich sceptyczne podejscie do euro. Dlatego liczę na to że w wypadku ich podejscia do polonii zagranicznych, a szczególnie do polonii brytyjskiej, wykażą tą spójność w strategii i tą energię potrzebną do wywalczenia należytego miejsca dla Polaków w życiu społecznym i politycznym swojego kraju zamieszkania. Wiktor Moszczyński Tydzień Polski 05/02/16