Sunday, 30 August 2020

Lament za Chrześcijańskim Imaginarium



„Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym,” tak główny ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, dr Marcin Kędzierski, elokwentnie lamentuje powolny zmierzch obyczajów chrześcijańskich w społeczeństwie polskim. Z wielkim żalem Kędzierski uznaje pełną klęskę czegoś co nazywa „chrześcijańsko-katolickim imaginarium”, które tworzyło kiedyś tkankę wartości składających się na moralność i obyczaje w prawodawstwie, w pracach naukowych i w mediach, nie tylko Polski, ale wszystkich krajów europejskich. Chodziło mu przede wszystkiem o dość powszechnie uznawaną wiarę w Boga i w stabilność społeczeństwa opartego o tradycyjną rodzinę. Ubolewa, na przykład, że zamiast pojęcia altruistycznej miłości bliźniego jako motoru sklejającego społeczny ład, nastąpiło pojęcie miłości siebie. To ujawnia się zarówno w pogoni za dorobkiem materialnym gdzie prawa rynku uzasadniają wszystko, jak i zadowoleniem własnych przyjemności „bo mi się to należy”. Według niego emocjonalny stan jednostki staje się nowym bogiem, co ostatecznie może unicestwić wszelkie normy stabilnego społeczeństwa.

Proces dekompozycji „chrześcijańsko-katolickiego imaginarum”, który rozpoczął się w okresie Oświecenia w XVII wieku, został, według niego, dramatycznie przyspieszony w latach 60-ych ubiegłego wieku kiedy umożliwiono antykoncepcję płodu, a potem wprowadzono prawo do aborcji, tolerowano związki pozamałżeńskie, uszanowano relacje homoseksualne i praktykowano eutanazję wobec osób cierpiących na nieuleczalne choroby. Choć do końca kościół katolicki nie przyjął tych nowych wartości, ale w praktyce kościół dostosował się do dialogu i zrozumienia tych, zarówno wierzących jak i niewierzących, którzy te wartości propagowali, naśladując ich humanitarne słownictwo które te nowoczesne normy społeczne uzasadniały. Wobec tego kościół, mimo swoich obiekcji, dopuścił do upowszechnienia tych wartości w świeckim imaginarium i stał się intelektualnie bezbronny i skazany na pozycję krytykowaną jako fundamentalistyczną. „Patrzę i dostrzegam walec,” pisze Kędzierski, „który zaczyna po nas przejeżdzać. Jestem kompletnie bezradny wobec tak zdefiniowanych pojęć.”

Do jakiego stopnia Kędzierski ma rację gdy mówi że katolicy w Polsce są pod pręgierzem nowych świeckich wartości? Trochę przesadza. On sam, jako uczony konserwatysta, obraca się oczywiście w kręgach akademickich zarówno konserwatywnych i liberalnych, więc tak jak większość ludzi z wyższym wykształeceniem zamieszkałych w wielkich miastach, ociera się wciąż o kulturę i światopogląd zachodniej Europy. A ta oparta jest na poszanowaniu praw człowieka, i to nie tylko w pierwszych trzech pokoleniach tego prawa, ale również w czwartym pokoleniu również. Świadectwem tego było 10 milionów Polaków głosujących w lipcu na liberalnego kandydata Rafała Trzaskowskiego. Ale byli wciąż tylko mniejszością.

Przypominam że pierwsze pokolenie praw człowieka pochodzi jeszcze z czasów XVIII wiecznego Oświecenia. Oparte było na uznaniu prawa do życia, bezpieczeństwa osobistego, wolności słowa, równości wobec prawa i prawa do posiadania własności.  Amerykańska Deklaracja Niepodległości uważała „następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do szczęścia.” Chrześcijaństwo nie przewidywało poprzednio pojęcia automatycznego „dążenia do szczęścia” na tym padole, gdyż nagrodą za prowadzenia czcigodnego życia miało być szczęście wieczne w niebie. Z czasem dostosowało się do tych pojęć, co było już w opinii Kędzierskiego pierwszym kompromisem.

Drugie pokolenie praw człowieka nastąpiło już w XIX wieku i dotyczyło praw ekonomicznych, a więc prawa do pracy, prawo opieki społecznej, ochrony przed wyzyskiem. Ekstremalnym przypadkiem tych praw był Manifest Komunistyczny ale już w Niemczech Bismarcka szanowano prawo pracy. Teraz powszechnie szanujemy prawa do żywności, mieszkania i opieki zdrowotnej, jak również do zabezpieczenia społecznego i do płatnego bezrobocia. Kościół też dostosował się do tych praw w encyklice Papieża Leona XIII „Rerum Novarum”, która promowała uznanie powszechnego prawa do głosowania, do tworzenia wolnych związków zawodowych i do uszanowania godności człowieka. Kapitalistyczne demokracje zachodnie oparte o prawa człowieka pierwszego pokolenia nie zawsze chciały uznać te gospodarcze prawa drugiego pokolenia. Tymczasem państwa komunistyczne opierały swoje rządy totalitarne właśnie o prawa człowieka drugiego pokolenia dla którego były gotowe stłumić poprzednie „burżuazyjne” prawa pierwszego pokolenia. Już w okresie powojennym znaczna część państw kierowała się konstytucjami świeckimi obejmującymi zarówno pierwsze i drugie pokolenie praw człowieka, i Kościół Katolicki dostosowywał się do tego, szczególnie gdy podobnie reagowały konkurencyjne religie.

Trzecim pokoleniem praw człowieka są prawa grupowe czy zbiorowe, dotyczące albo całych narodów, albo poszczególnych warstw społecznych. Do nich należały na przykład prawa do samostanowienia, do rozwoju gospodarczego i społecznego, do zdrowego środowiska, do zasobów naturalnych, do komunikowania się czy do uczestnictwa w dziedzictwie kulturowym. Prawa te są szerzone przez wiele postępowych organizacji międzynarodowych, jak ONZ czy Unia Europejska, i są również szanowane przez organizacje kościelne.

Bardziej kontrowersyjne jest czwarte pokolenie praw człowieka oparte na prawach już nie uniwersalnych, lecz na prawach kobiet i dyskryminowanych mniejszości, a więc praw dla ochrony  niepełnosprawnych, mniejszości narodowych, homoseksualistów. W większości państw zachodnio-europejskich ich prawodawstwo uwzględnia większość tych praw. Ustawy te odgrywają dla tych mniejszości coś w rodzaju wyzwolenia z opresji patriarchalnej dotychczasowej rodziny tradycyjnej. Niemal z każdym rokiem przybywa nowa grupa szukająca równouprawnienia na zasadzie poszanowania równości każdego obywatela. Coraz więcej krajów uznaje prawa do małżeństwa i do adoptowania dzieci przez osoby tej samej płci, czy do uznania prawa do samookreślenia własnej płci przez transwestytę. Nie wszyscy na Zachodzie podążają za tymi zmianami, a wiele z nich kościół katolicki wciąż odpiera. 

Jeszcze mniej podążają za tym w Polsce i to właśnie wśród elektoratu wiejskiego głosującego z wyraźną przewagą na Andrzeja Dudę który prowokacyjnie równał ideologię LGBT z ideologią bolszewizmu. Napięcia emocjonalne wokół tych i innych obyczajów zachodnich z ostatnich dwóch dekad są jednak dużo szerzej odrzucane przez Polaków niż się, zarówno Kędzierskiemu, jak i miejskim elitom kulturalnym, wydaje. Kędzierski ma rację że w sferach intelektualnych dominują już świeckie i bardziej materialne reguły w codziennej rozmowie, ale duża część elektoratu nie podziela tych poglądów a kręgi rządowe starają się tym praktykom i poglądom oprzeć nie dialogiem publicznym lecz drogą przyspieszonego prawodawstwa, uzasadnionego argumentami opartymi najczęściej na katolickim fundamentalizmie.  

Jest to bardzo niebezpieczna droga bo pozbawia polityków krajowych możliwości dialogu i prowadzi do otwartej konfrontacji ideologicznej dwóch stron narodu którą naukowcy i pisarze liberalni i konserwatywni nie są w stanie przeskoczyć. Przy tak bardzo czarno-białym podziale społecznym bardziej skrajne elementy w obecnej partii rządzącej gotowe są ograniczyć najbardziej fundamentalne prawa człowieka, jak możliwość głoszenia różnorodnych poglądów w mediach państwowych, czy niezależne sądownictwo. Coraz bardziej utożsamiają prawo polskie z tradycyjną nauką kościelną w zakresie płodu in vitro, edukacji seksualnej czy aborcji, zgodnie ze stalinowską koncepcją  „Katolicyzmu w Jednym Państwie”. Nawet Kędzierski jest przerażony tym kierunkiem który właściwie unaocznia tylko obecne ubóstwo intelektualne dzisiejszej polskiej hierarchii kościelnej a jednocześnie z każdym krokiem oddala Polskę od głównego nurtu cywilizacyjnego dzisiejszej Europy i dzisiejszego kościoła powszechnego.

Andrzej Duda argumentuje że nie jest negatywnie nastawiony do homoseksualistów, lecz tylko wobec jakiejś zmyślonej „ideologii LGBT”. Może nawet w to wierzy. Ale nie robi nic aby powstrzymać ostatnie posunięcia ziobrystów do tzw. „repolonizacji” mediów (tylko za PRLu były media „zpolonizowane”), subsydiowania samorządów deklarujących się jako „wolnych od LGBT”, czy groźbie zdelegalizowania Reformowanego Kościoła Katolickiego. Nic nie robi aby apelować przeciw coraz częstszym fizycznym atakom na cudzoziemców czy gejów. Nic nie robi aby powstrzymać stek homofobicznych czy antysemickich wypowiedzi w audycjach Radia Maryja czy wśród kiboli Legii. Nie wypowiada się przeciw próbie odrzucenia konwencji stambulskiej dotyczącej ochrony przed przemocą domową. Nie wstrzymuje pędu do powrotu do średniowiecznych przepisów w sprawie przerywania ciąży kiedy, już teraz, Polska posiada najbardziej regresywne prawodawstwo w tym zakresie.

Nie jestem osobiście zwolennikiem dość powszechnego dostępu do aborcji jaki istniał jeszcze w PRLu ale uważam że trzeba ten drażliwy temat poddać szerokiej społecznej i medycznej, a nie tylko wyznaniowej, debacie wśród (przede wszystkiem!) kobiet. Bo sprawa dotyczy nie tylko poczęcia embrionu ale również ingerencji w ciało kobiety. Jeżeli prezydent Duda chce uratować Polskę przed niszczącą wojną światopoglądową i przed wycofaniem się z głównego nurtu myśli i prawodawstwa europejskiego, i jeśli chce uratować polski kościół katolicki przed intelektualnym samobójstwem, powinien jasno przeciwstawić się głosom fanatyzmu i zaproponować autentyczną debatą nad aborcją, i innymi aspektami życia społecznego. Powinno to doprowadzić do odpowiedniego kompromisu między tym co należy do Boga, a tym co nakeży do Cesarza.

 

Wiktor Moszczyński                            Tydzień Polski     4 wrzesień 2020

Monday, 17 August 2020

Białoruska Rewolucja Godności

 


Na konferencji polsko-białoruskiej w Białymstoku w roku 1998 słyszałem taki oto niezbyt poprawny kawał białoruskiego działacza opozycji. Czterem uczestnikom zebrania podłożono potajemnie pinezki na ich krzesłach. Ukrainiec wstał w złości i rzucił pinezką na podłogę. Polak, ukłuty pinezką, wstał i złożył oficjalny protest pisemny. Rosjanin wstał, nic nie mówiąc, i cichaczem podłożył pinezkę komuś innemu. A Białorusin siedział dalej, cierpiąc dyskomfort, uznając że tak widocznie musi być.

Byłem współprzewodniczącym na tej konferencji w której brali udział najwybitniejsi wówczas białoruscy oponenci dyktatury, politycy, dziennikarze, związkowcy, naukowcy, łącznie z byłą głową państwa białoruskiego, Stanisławem Suszkiewiczem. Wałkowano na okrągło czym był priorytet działania dla Białorusi. Czy demokracja i wolność słowa? Czy formalna opozycja? Czy wolne związki zawodowe? Czy renesans języka białoruskiego (używanego przez tylko 20% ludności)? Czy niepodległość państwa? Nie Rosja była groźbą bo były to czasy Jelcyna kiedy istniały jeszcze wątki demokracji w Rosji. Widziano wówczas jedną główną przeszkodę w osiągnięciu wolności w wolnej Białorusi. Tą przeszkodą był gatunek „Homo Sovieticus”. Wychowanie sowieckie większości ludności Białorusi uniemożliwiało prowadzenie efektywnej działalności na rzecz demokracji w tym kraju i zapewniało prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence bierne lecz autentyczne poparcie.

Licząc na tą bierność i obojętność co do cnót obywatelskich przeciętnego Białorusina, Łukaszenka panuje już w Białorusi nieprzerwanie przez 26 lat. Rozpoczynał od wygranych wyborów w roku 1994 kiedy, jako były kierownik kołchozu, wydawał się bardziej kompromisowym i atrakcyjnym kandydatem po chaosie poprzednich lat. Mimo że nie mówił w ogóle po białorusku lansował siebie jako patriotę i doświadczonego gospodarza który nie dopuści ani do anarchii, ani do kapitalizmu ani okupacji rosyjskiej. To ostatnie okazało się obłudą bo od początku szukał możliwości unii z Rosją, licząc na to że zostanie spadkobiercą Jelcyna jako prezydent Wszechrosji. Choć te ambicje spełzły na niczym i spadkobiercą Jelcyna został Putin, to jego podejście do niepodległości Białorusi uzależnione było od tego co najbardziej było mu potrzebne aby utrzymać się przy władzy. Jako Święto Niepodległości kraju wyznaczył akurat 3 lipca, czyli rocznicę „uwolnienia” Mińska przez Armię Czerwoną. Ujarzmił sądownictwo, wyeliminował niezależne media, oponentów politycznych aresztował, gnębił niezależne organizacje społeczne (między innymi Związek Polaków na Białorusi) nakładał wysokie grzywny i konfiskował mienie osobom wyrażającym jakikolwiek sprzeciw. Ostatnio jego administracja groziła odebraniem polskim wiernym ich tradycyjnego Czerwonego Kościoła w Mińsku. Wszystko to mógł czynić w imieniu utrzymania ładu społecznego w niezależnej Białorusi.

Aby uzasadnić swoją władzę i zapewnić poparcie zachodnich państw wobec zaborczych dążeń Rosji, Łukaszenka przeprowadzał co pięć lat wybory prezydenckie, które zawsze falsyfikował i wygrywał, a potem wszelkie dowody spalał. W stylu, w którym później naśladował go Putin, aresztował potencjalnych kontrkandydatów, groził konfiskatą mienia i zagarnięciem ich dzieci do domu sierot, a ich potencjalnych popleczników bił fizycznie, tłumiąc wszelkie demonstracje wyjątkową brutalnością szturmowych oddziałów policji OMON. Najbardziej prymitywne pozory demokracji zostały w ten sposób spełnione. Instytucje europejskie wprowadzały sankcje poszczególnych członków rządu po wyborach w latach 2004 i 2011, ale z małym skutkiem. Cały czas obawiały się że dalsze naciski wepchnął kraj w ręce Rosji.

A Rosję też kokietował grożąc bliższą współpracą z Zachodem. Adam Michnik nazwał relacje rosyjsko-białoruską „ropą naftową za pocałunki”. Łukaszenka dostawał po zaniżonych cenach ropę i gaz, kupował rosyjski sprzęt wojskowy, a w zamian zapewniał oficjalne użycie języka rosyjskiego w urzędach, usuwanie symboliki narodowej jak Pogoń czy biało-czerwono-białą flagę, i dominację rosyjskiej telewizji w eterze.

Ale z okazji wyborów 9 sierpnia tego roku, gdy liczył na 6ą kadencję, coś zawiodło. Z jednej strony Rosja skrępowana przez fiasko wojny na Ukrainie, problemy gospodarcze i z koronawirusem i konfrontacje w miastach syberyjskich jak Chabarowsk, nie pali się do interwencji. Z gospodarką Łukaszenka też ma kłopot bo zawiodła rosyjska pomoc gospodarcza, szerzy się bezrobocie i szerzy się Covid 19 którego prezydent się wypiera tłumacząc że najlepszym lekarstwem jest picie wódki, sport czy sauna. Przystępując do wyborów użył normalne metody bo jednego kandydata wygnał do Rosji a dwóch pozostałych aresztował, w tym Sierhija Cichanouskiego który przed tłumem nazwał go publicznie „wąsatym karaluchem”.

 Łukaszenka przeliczył się jednak. Rozpędzonych czy ujarzmionych kontrkandydatów zastąpiły ich żony. Odważnie wystąpiły wspólnie wspierając kandydaturę jednej z nich, 37-letniej nauczycielki Światłany Cichanouskiej. Łukaszenka ich zignorował. W końcu to tylko niedoświadczone kobiety. Miejsce ich miało być w kuchni, a przy nieobecności mężów, niańczeniem dzieci. Za trójką kobiet nagle zebrały się tłumy. Kobiety organizowały wspólne wiece w Mińsku i w wielu innych miastach Białorusi i uzyskiwały coraz większe poparcie, zarówno od starych elit, ale również od rolników i robotników, a najbardziej od studentów. Wiedziały że Łukaszenka zrobi wszystko aby sfałszować wybory a niezależnych obserwatorów z zagranicy nie dopuszczono. Głosiły więc proste hasła: wypuścić więźniów politycznych i zwołać prawdziwe wolne wybory za 6 miesięcy.

Gdy doszło do samych wyborów, które trwały cztery dni, udało się opozycji monitorować dokładnie szereg lokali wyborczych gdzie przeciętnie Cichanouska zdobywała 70% głosów. Wobec tego gdy krajowa komisja wyborcza ogłosiła  końcowy wynik w którym Łukaszenka zdobył ostatecznie 80,1% głosów, a Cichanouska zaledwie 10.1%, ani sama kandydatka, ani jej stronnicy, nie byli gotowi przyjąć wyniku. Demonstracje protestacyjne zaczęły się jeszcze przed zakończeniem liczenia. Cichanouska poszła do siedziby krajowej komisji wyborczej aby złożyć protest i została na 3 godziny odcięta od świata. Grożąc sankcjami wobec męża,  urzędnicy prezydenta zmusili ją do przeczytania oświadczenia publicznego, przyjmując wyniki wyborów i prosząc sympatyków aby nie demonstrowali na ulicy. Po czym na jej prośbę wywieźli ją do Litwy do swoich córek.

Nastały trzy dni zgrozy. Masowe demonstracje w Mińsku, Grodnie, Witebsku, Połocku, Brześciu.... Budują barykady z kontenerów ze śmieciami. Do tłumienia protestów policja używa granaty, gaz łzawiący, armatki wodne, gumowe kule. 6700 aresztowano, demonstrujących jak i zwykłych przechodniów maltretowano i katowano. 55 kobiet, dla przykładu, pozamykano przez przeszło dzień bez jedzenia i picia w celi przeznaczonej dla dwóch więźniarek. Mężczyźni trzymani byli godzinami w pozycji klęczącej z głową do ziemi, bici i kopani bezlitośnie i przeprowadzeni przez ścieżki zdrowia. OMON atakuje ludzi w sklepach i przy blokowiskach mieszkalnych, strzelając do protestujących na balkonach. Czasem podjeżdżają uzbrojeni policjanci zakamuflowani w ambulansach na sygnale. Aresztują i biją rodziców szukających zaginionej młodzieży. Dwóch demonstrantów zginęło, jeden w Mińsku, drugi w Homlu. Polują na dziennikarzy. Polskiemu dziennikarzowi Janowi Romanowi wybili cztery zęby. Prezes oddziału Związku Polaków w Kobryniu, Aleksander Jarmoszuk, został brutalnie pobity przez OMON.

Europa zachodnia reaguje powoli i niemrawo. Europosłowie już potępili wybory 11 sierpnia jednoznaczną deklaracją. Ale Ursula von der Leyen, szef komisji europejskiej, apeluje aby liczyli głosy „dokładniej” a rzecznik kanclerza Merkel  wyraża „wielkie obawy” co do wyniku. Trump nie powiedział nic, a jego sekretarz stanu Mike Pompeo jeszcze odwiedzał Łukaszenkę w lutym, gwarantując mu poparcie wobec Rosji. Premier Morawiecki zaproponował szczyt europejski ale go zignorowano. Natomiast Prezydent Litwy Gitanas Nauseda i nasz Andrzej Duda zadeklarowali wspólnie gotowość do mediacji między prezydentem a opozycją. Arcybiskup Mińska Tadeusz Kondrusiewicz proponował „okrągły stół”. Media zachodnie potępiły reakcję władz i kwestionowały wyniki wyborów.

Nagle władze tracą pewność siebie bo na czwartek wypuszczono większość demonstrantów. Media światowe były w stanie pokazać kontuzje i ślady bicia prześladowanych. Minister Spraw Wewnętrznych Juryj Karajeu ogłasza w telewizji że bierze odpowiedzialność i wyraża żal z powodu doznanych obrażeń przypadkowym przechodniom podczas protestów.

Po dalszych dniach spokojniejszych demonstracji, w niedzielę do ćwierć miliona osób zebrało się pod hasłem Wielki Marsz Wolności w samym centrum Mińska przy pomniku Miasta Bohatera. To samo dzieje się we wszystkich miastach Białorusi. Tłumy maszerują spokojnie i radośnie. Transparenty w różnych językach: białoruskim, rosyjskim, angielskim, polskim, domagają się wolnych wyborów, rezygnacji Łukaszenki, wypuszczenia więźniów, uznania Cichanouskiej jako nowego prezydenta. Tworzą łańcuchy solidarności. Kobiety ubrane na biało rozdają kwiaty policjantom i żołnierzom. Białoruska autorka noblistka Świetłana Aleksiejewicz nawołuje prezydenta aby odszedł „bo nikt nie chce krwi.” Co ważniejsze, strajkują pracownicy Mińskiej Fabryki Samochodów, Fabryki Traktorów, Zakładu Ciągników Kołowych, Grodzieńskich Zakładów Mięsnych, Białoruskiej Elektrowni Jądrowej, pracownicy naukowi, dziennikarze, technicy, a nawet pracownicy prorządowej Stołecznej Telewizji (STV) i Białoruskiego Radia. Okazało się nagle że już nie ma gatunku „homo sovieticus” na Białorusi.

Obecnie szef dyplomacji Unii Europejskiej Josep Borell, pod naciskiem ministra Jacka Czaputowicza, zapowiedział możliwości wprowadzenia sankcji, i wreszcie podchwytują to inne państwa. Pozostaje obowiązkiem dyplomacji polskiej aby trzymać sprawę białoruską wysoko na unijnej agendzie i bronić praw Polaków w tym kraju. Tymczasem Cichanouska już przedstawia siebie jako nowo wybranego prezydenta i szuka uznania państw sąsiednich. Przerażony Łukaszenka zwraca się o pomoc do Putina. Putin pozornie ofiaruje mu zbrojne poparcie ale chętnie pozbył by się trudnego sąsiada, byleby mógł odszukać adekwatnego dla siebie kandydata na prezydenta który zagwarantował by spokój w regionie i nie zbliżyłby Białorusi do Unii Europejskiej czy NATO. Chyba więc dni Łukaszenki są policzone.

Wiktor Moszczyński         Tydzień Polski            21 sierpień 2020

Tuesday, 4 August 2020

Węgierskie Kleszcze Medialne

W piątek 23 lipca br. 70 członków zespołu redakcyjnego serwisu internetowego Index.hu zrezygnowało z pracy i wymaszerowało z budynku. W nagraniu ich wyjścia który ukazał się na stronie sympatyzującego im portalu, agencji 444, widać jak wychodzą w jednym ciągu w milczeniu lecz zdeterminowani, poważni, z podniesioną głową. W nagraniu widać że przy ich eksodusie nie akompaniował im żaden odgłos oklasków czy wiwatów, ale tylko bezduszne cykanie aparatów filmowych obserwujących ten następny etap w rozpaczliwej walce o wolność słowa w ich kraju.  

Dziennikarze zaprotestowali przeciwko zwolnieniu poprzedniego wtorku głównego redaktora Index.hu, Szabolcs Dull, który nie chciał poddać się kontroli informacji narzuconej przez MFA, właściciela koncernu opanowanego ostatnio przez nominantów rządu węgierskiego. Rezygnując Dull oświadczył kolegom „Index jest potężną fortecą którą chcą wysadzić.” W odpowiedzi nowy szef wydawnictwa Laszlo Bodolai odpisał że jego „brak zaufania wobec redaktora jest tak poważny że nie mogę współpracować z nim pod żadnym wypadkiem.” W tej sytuacji cały niemal komplet redakcyjny, łącznie z innymi pracownikami agencji, podał się do dymisji. Był to odważny choć desperacki krok bo żaden z nich nie wiedział skąd w przyszłości będą mieli dochód i kto jeszcze zabezpieczy przetrwanie wolności słowa na Węgrzech.

Trzeba od razu zaznacyć że Index.hu miał stały codzienny odbiór 1,5 milionów czytelników i był najpopularniejszym portalem w tym kraju. Pamiętajmy że Węgry liczą tylko 10 milionów mieszkańców a więc Index.hu tworzył stałe źródło informacji dla znacznej części społeczeństwa w języku węgierskim. Świadomi stałego zagrożenia ich niezależności od czasu zmiany w kierownictwie MFA, redaktorzy opublikowali codzienne barometr w kształcie półkuli ze strzałką wskazującą rosnący stopień zagrożenia wolności słowa. Od miesiąca wskazywał stan ostrzegawczy reprezentowany przez kolor żółty. Bodolai chciał wymusić aby redaktorzy zmienili wskaźnik ponownie na kolor zielony, świadczący o braku zagrożenia, ale ani Dull ani najbliżsi współpracownicy nie zgadzali się z takim naciskiem. Dull miał rzekomo zezwolić na przedwczesną publikację zaplanowanych zmian w strukturze redakcji i za to, według dyrektora Bodolai, został zwolniony. Jeszcze zdążył w dzień przed dymisją przesunąć igłę na tarczy barometru na kolor czerwony, potwierdzający brak niezależności.

Ale redaktorzy byli już psychicznie nastawieni na te zmiany pare miesięcy wcześniej gdy przedsiębiorca Miklos Vaszily, odpowiedzialny już za prowadzenie kanału prorządowego TV2, wykupił 50% firmy odpowiedzialnej za reklamy agencji. A Vaszily był również odpowiedzialny wcześniej za przekształcenie na prorządowy kierunek polityczny popularnego wówczas niezależnego portalu Origo w roku 2014.

Origo był poprzednio własnością monopolistycznej firmy telekomunikacyjnej Magyar Telekom z dostępem nie tylko do wiadomości i mediów społecznych ale i do największego poszukiwacza stron internetowych na Węgrzech. Magyar Telekom otrzymywał również wsparcie od niemieckiego inwestora. Gdy Orban doszedł do władzy zaczął wywierać nacisk na Magyar Telekom, narzucając im dodatkowy podatek $100mln i grożąc ograniczeniem ich licencji transmisyjnych. Magyar Telekom zgodził się w tajnym spotkaniu z głównym zastępcą Orbana, Janos Lazar, na przyjęcie kierunkowskazów polityki rządowej licząc na to że te ukażą się na dotychczas niezależnych stronach Origo. Na skutek tych nacisków w roku 2013 zrezygnował redaktor naczelny, Albert Gazda. W następnym roku, zwolniono jego zastępcę Gergo Saling, szczególnie gdy ten dobierał się sprawdzenia wydatków podróż zagranicznych Lazara. Decyzję zwolnienia Salinga podjął właśnie ten sam Vaszily odpowiedzialny później za przejęcie kontroli nad Index.hu. W międzyczasie Magyar Telekom sprzedał Origo pro-rządowej firmie New Wave, która dopilnowała zmianę w agencji na orientację prorządową. Pod kierownictwem Adama Matolcsy Origo stała się najbardziej zajadłą tubą propagandową dla polityki antyliberalnej i antyimigracyjnej obecnego rządu. 

Już od momentu zdobycia władzy przez swoją partię Fidesz w parlamentarnych wyborach w roku 2010, premier Viktor Orban był zdeterminowany odrzucić europejskie normy panowania i wprowadzić demokrację "nieliberalną" która miała się utrzymać na zasadach opartych na hojnej opiece społecznej, konserwatywnej polityce społecznej i podkreślaniu walorów narodowych. Ale do uzyskania poparcia dla takiego kierunku politycznego potrzebował również przychylnych mu mediów, aby nie ściągnąć na siebie dezaprobatę instytucji unijnych tak potrzebnych mu w wsparciu gospodarczym państwa.

Dlatego przez szereg lat zależało Orbanowi na utrzymaniu fikcji że Węgry są normalnym europejskim krajem demokratycznym z niezależną prasą, niezależnym sądownictwem i wolnymi wyborami. W praktyce członkowie Sądu Konstytucyjnego są już praktycznie nominowani przez kierownictwo partii Fidesz. Na czele sądownictwa i prokuratury są najbliżsi współpracownicy Orbana i z czasem ułatwiło mu to w rekonstrukcji okręgów wyborczych dogodniejszych dla Fidesz’u, w pozbyciu się niezależnego uniwersytetu założonego przez Gyorgy Sorosa, i w kontrolowaniu mediów. To Sąd Konstytucyjny podjął decyzję w czerwcu br. aby odrzucić apele przeciw scentralizowaniu przeszło 500 różnych tytułów medialnych pod kierownictwem jednego konglomeratu medialnego KESMA. Sąd uzasadnił argument ministra sprawiedliwości Judit Varga że taka fuzja medialna na szczeblu państwowym jest „w interesie publicznym”. Sąd orzekł że interes publiczny jest równoznaczny z interesem rządu, bo „rząd nie może dzielić odpowiedzialności za politykę gospodarczą z urzędami konstytucyjnymi”.   

Kolejną ofiarą monopolizacji w mediach węgierskich był popularny dziennik „Niepszabadsag” (czyli „Wolność Ludu”) zamknięty w październiku 2016. Wydawca Mediaworks powiadomił redakcję że z powodów finansowych gazeta nie będzie się już więcej ukazywać w druku i w internecie i zwolnił wszystkich pracowników. Gazeta o obliczu liberalno-lewicowym, miała 37 tysięcy czytelników, czyli więcej niż wszystkie inne polityczne dzienniki węgierskie razem. Jednak według informacji w innych mediach niezależnych gazeta była dochodowa a jej zamknięcie spowodowane zostało spotkaniem właściciela Mediaworks z premierem Orbanem. „Moim zdaniem przyczyna może być tylko polityczna”, powiedział ostatni zastępca redaktora generalnego Marton Gaspar. W roku 2018 przestał też wychodzić niezależny tygodnik konserwatywny Heti Valasz.

Obecnie międzynarodowa pozarządowa organizacja Reporters without Borders stawia Węgry na 89 miejscu w rocznych wskaźnikach wolności medialnej na świecie. Kraj posiada już tylko szczątki mediów niezależnych. Istnieje jeszcze jedna gazeta, historyczna Nepszava, która po zamknięciu Niepszabadsag sprzedaje 21tys. egzemplarzy dziennie. Przetrwały jeszcze niezależne portale jak 444, 24.hu, Atlatszo czy Pestibulvar. Ale wszystkie czują grożące im naciski prawne czy gospodarcze za którymi kryje się żelazna ręka monopolu medialnego Fideszu. Według portalu Atlatszo rząd wydał przeszło $300mln na kampanie reklamowe wspierające jej działalność z którego marną część ofiarowano prasie niezeleżnej. Bez tego wsparcia finansowego poprzez reklamy większość organizacji medialnych objętych przez KESMA nie miałyby rację bytu, a prywatne firmy boją się reklamować w mediach politycznie niezależnych w obawie stracenia kontraktów rządowych . Rząd zapowiedział politykę "hungaryzacji" mediów aby nie dopuścić do zagranicznych wpływów w mediach krajowych.

Odbywają się protesty uliczne przeciwko restrykcjom rządowym. Jeden nastąpił właśnie po masowej rezygnacji dziennikarzy Index.hu. Protestują również niezależne samorządy, wśród nich nowy mer Budapesztu, Gergely Karácsony. Niestety siły wewnętrznej opozycji na Węgrzech nie są w stanie same w tej chwili obronić media przed finansową mocą prorządowego kapitału. Mogłyby interweniować instytucje unijne ale, jak dotychczas, unikały bezpośredniej konfrontacji z rządem węgierskim mimo że monitorują sytuację i komentują krytycznie. Jean-Claude Juncker, były przewodniczący Europejskiej Komisji, raz przyjął Orbana na spotkaniu z koleżeńskim uszczypnięciem policzka nazywając go pobłażliwie „Jak się ma nasz mały dyktator”. Ale nie robią nic. Ostatnie decyzje unijne w sprawie uchwalenia nowego budżetu na szczycie lipcowym dają mało zapewnienia że Unia wreszcie narzuci Węgrom sankcje prawne czy gospodarcze.

Co jeszcze może paść ofiarą rządowego parcia do monopolu medialnego? A może któreś polskie medium informacyjne? Jak Onet czy Oko.press? W końcu Zbigniew Ziobro, obecnie nie tylko minister sprawiedliwości i prokurator generalny ale również odpowiedzialny w praktyce za politykę europejską rządu polskiego, grozi, na przekór Unii, „repolonizacją” mediów i rozbiciu Agory. Już krytykował premiera Morawieckiego  za subsydiowanie niezależnej prasy polskiej umieszczając w niej rządowe reklamy ostrzegawcze o pandemii. Logika niby jasna, bo czemu ci „gorsi Polacy” mają być chronieni kosztem państwa przed Covidem? Ale bez weta chwiejnego prezydenta mówiącego wciąż o „koalicji polskich wartości”, czy bez interwencji organów unijnych, możemy oczekiwać dalszego regresu w wolności prasy po obu stronach Karpat.

Wiktor Moszczyński               Tydzień Polski     7 sierpień 2020