Thursday, 29 October 2020

Dramat polskich szkół sobotnich

 



Sobotni widok ładnie ubranych wyczesanych polskich dzieci z tornistrami na ulicach londyńskich prowadzonych za rączkę przez rodziców do polskiej szkółki jest zawsze radosny. Nie ma przyjemniejszego odgłosu od wesołego dziecięcego szczebiotu, szczególnie jeżeli w polskim języku.

Znałem ten świat dobrze bo w końcu sam kiedyś chodziłem do takiej szkoły (w przedszkolaku już 70 lat temu!) i tu chodziłem z kolegami i koleżankami z którymi utrzymuje kontakt pod dzień dzisiejszy. Polska szkoła to kowadło życia polskiego bez którego nie można było się spodziewać jakiejkolwiek kontynuacji polskich tradycji przez przeszło trzy, a nawet cztery, pokolenia polskich rodzin na terenie Wielkiej Brytanii. Nowa diaspora która zakładała tu rodziny po wejściu Polski do Unii Europejskiej rozszerzyła rozpiętość i ilość tych szkół i znacznie podwyższyła poziom nauczania który obejmował dzieci zarówno mówiące dobrze po polsku ale słabo po angielsku, jak i dzieci mówiące słabo po polsku a dobrze po angielsku.

Poza tym szkoły wykorzystały dobre stosunki z lokalnymi samorządami które z kolei bardzo ceniły krzewienie kultury swoich mniejszości narodowych i dostosowywały się do politycznej poprawności. Muszę przyznać że w tym znacznie różnili się od polskiego szkolnictwa w latach 50ych czy 60ych które dumnie trzymało się z dala od dotacji i wsparcia od instytucji brytyjskich i utrzymywało się z własnych środków finansowych. Ta nowa współpraca z samorządami została wzbogacona sporą ilością nauczycieli którzy pracowali również w szkołach angielskich i korzystali z najnowocześniejszych metod i narzędzi nauczania i znali potrzebne przepisy wymagane przy opiece nad dziećmi.

W dawnych latach szkoły były zupełnie niezależne od konsulatu PRL, który nie miały żadnego dostępu do działalności tych szkół ani do treści programu nauczania. Obecnie konsulaty RP i polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej odgrywają znaczącą rolę w uzupełnieniu pomocy finansowej w formie zadawanych konkursów i wniosków o pomoc które, w wypadku Wielkiej Brytanii, były najczęściej kierowane przez Senat i Wspőlnotę Polską. Ostatnio Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą przekazuje za granicę podręczniki i pomoce dydaktyczne służące nauczaniu języka polskiego, lub innych przedmiotów nauczanych w języku polskim, ale nie zawsze szkoły uważały je za stosowne. Uzupełniające dotacje ofiarowane są również przez Departament Współpracy z Polonią i Polakami za Granicą przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Oczywiście ważną tu też rolę odgrywała wciąż Polska Macierz Szkolna posiadająca przeszło 65 lat doświadczenia w prowadzeniu szkolnictwa, przygotowania własnych podręczników i załatwieniu bezcennych porad prawnych, jak i grupowej polisy ubezpieczeniowej dla szkół. Mogła w odpowiednich momentach występować w imieniu szkół w przygotowaniu do zdania dużej i małej matury w egzaminach GCSE i A level, uznawanych przez brytyjskie uczelnie. W momentach kiedy Brytyjczycy grozili zniesieniem polskich i innych egzaminów cudzoziemskich, PMS występowała w efektywnym lobbingu w parlamencie i w ministerstwach za zachowaniem tych egzaminów. Odpowiedzialna jest też za uzułpelniające szkolenie nauczycieli. Również taką rolę wypełnia Polski Uniwersytet na Obczyźnie.

Względnie harmonijny porządek wynikający z tych układów przerwany został tego marca przez pandemię koronawirusa. Rząd zamknął wszystkie szkoły brytyjskie. Mimo że decyzja była wyraźnie opóźniona ale jednak wszystkich zaskoczyła. Zamknięcie które było przewidziane na parę tygodni wydłużyło się i szkoły zmuszone były do przestawienia się na nauki przekazane zdalnie. Świat szkolny stanął na głowie. Był to nowy okres eksperymentalny kiedy każdy nauczyciel musiał przestawić siebie w eksperta systemów internetowych i nowych niekoniecznie sprawdzonych systemów masowej łączności jak Zoom czy Microsoft Teams. Z kolei na ekspertów musieli przestawić się rodzice, no i same dzieci, choć ci najszybciej pojmowali nową technologię i najbardziej się nią zachłystywali. W wielu samorządach rozdawano dzieciom nowe laptopy, przygotowane dla nich filmiki, i prowadzono lekcje zdalne w domu. Dla wielu dzieci była to ciekawa nowość. Nie trzeba było rano wstawać do szkoły, nie trzeba była ubierać mundurku, nie zawsze mógł nauczyciel dopilnować czy lekcja była wykonana a łatwiej było pytać o rozwiązanie zadań rodziców. 

Te same dramatyczne przemiany pochłonęły od razu polskie szkoły sobotnie. Wielu nauczycieli polskich już zapoznało się z praktyką zdalnego uczenia w szkołach brytyjskich. W niektórych szkołach dzieci polskie mogły nawet korzystać z tych nowych angielskich laptopów. Przy pomocy Polskiej Macierzy Szkolnej i ministerstwa przygotowano należyte programy do zdalnego nauczania. Ale dla wielu rodziców były to wciąż nowe obowiązki w momencie gdy wielu obawiało się utraty pracy przy rosnącym bezrobociu. Zabawa dla wielu przekształciła się z czasem w dużą udrękę i coraz więcej dzieci przestawało uczęszczać w tych wirtualnych klasach gdzie nie można było kolegować z przyjaciólmi a mama czy tata nie mieli czasu czy woli przypilnować że lekcja była odrobiona.

Już w maju i czerwcu zaczęły angielskie szkoły powracać do swoich budynków. Rząd bazował to na zasadzie że dzieci nie były osobiście podatne na nowy wirus i więcej traciły z braku kontaktu ze szkołą i z kolegami niż zyskali z izolacji od źródeł zaka±enia. Natomiast nauczyciele i epidemiolodzy byli świadomi że dzieci mogły być nosicielami wirusa dla swoich rodzin. Wprowadzono ostre ograniczenia co do ilości dzieci w klasie i do potrzeby wprowadzenia zaostrzonych przepisów sanitarnych. Wróciły więc częściowo dzieci angielskie do szkoły. Ale polskie dzieci nie mogły wrócić do swojej szkoły bo w wielu wypadkach było to niezgodne z ówczesnymi przepisami brytyjskich budynków szkolnych z których korzystali.

Nastał też problem odwołanych egzaminów państwowych na koniec roku w szkołach angielskich. Rząd zgodził się przyjąć oceny nauczycieli w szkole. Ale z początku brytyjska komisja egzaminacyjna nie chciała przyjąć oceny każdego nauczyciela szkoły polskiej. Dopiero interwencja Polskiej Macierzy pomogła w przekonaniu egzaminatorów AQA aby przyjęli polskie oceny. 155 uczniów którzy uczyli się przy Exam Centre Macierzy uzyskało soje wyniki. Ale krajowe wyniki jeszcze nie znamy. Przy wsparciu Konsulatu, PMS mogła wyznaczyć asesorów do poświadczenia rzetelności ocen anonimowych egzaminatorów. Polska Macierz założyła też około 100 darmowych kont Microsoft Office dla nauczycieli GCSE i A-level do prowadzenia szkoleń online.

Nastał prawdziwy dylemat. Tłumaczyli to poszczególni dyrektorzy polskich szkół w Anglii w ubiegłą sobotę na konsultacyjnym zebraniu zorganizowanym zdalnie przez londyński konsulat polski. Rodzice w przeważającej większości nie byli gotowi udzielać się dalej przy wirtualnej szkole. Nie płacili rachunku za nowy rok szkolny. Przy braku konkretnego końcowego terminu pandemii powstała wyraźna obawa że działalność szkół polskich może być zawieszona na cały jeden rok. A dla dziecka nie zaliczony jeden rok mógł przekreślić możliwość powrócenia do lekcji po odzwyczajeniu się od chodzenia do szkoły na tak długi okres.

Jedynym wyjściem musiał być powrót do budynku szkolnego. Tylko w takim wypadku lwia część rodziców zgodziłaby się wysyłać swoje dziecko dalej do polskiej szkoły. Na przykład na Ealingu tylko 23% rodziców było gotowych płacić jeżeli nauka byłaby zdalna, a aż 90% jeżeli stacjonarna. Trzeba było przekonać brytyjskich gospodarzy aby przyjęli ponownie polskiego lokatora. Ale przepisy wymagały dużego poświęcenia. Po pierwsze ograniczenie ilości dzieci w klasie aby zachować dystans jednego metra między uczniami. Szkoły musiały wypełnić odpowiedni „Risk Assessment” związany z przepisami Covidu. Szkoły angielskie często podwyższały znacząco czynsze w wyniku dodatkowych kosztów czyszczenia.

Dzieci przychodzą teraz w maskach ale nie muszą nosić je w klasie. W korytarzach obowiązuje ruch jednokierunkowy. Dzieci przychodzą w różnych etapach, zależnych od wieku. Dzieci z różnych klas nie powinny się spotykać w szkole bo tworzą oddzielne „bańki”. W szkole w Morden wymagano aby było maksimum pięcioro tylko dzieci z nauczycielem w jednej klasie ale na szczęście udało się przekonać gospodarzy że jako placówka edukacyjna ten przepis nie obowiązywał. W innych szkołach oddzielono część budynku wyłącznie na użytek polski. Natomiast wielu rodziców musiało pozostać poza budynkiem szkolnym w czasie lekcji a po zakończeniu musieli sprzątać i dezynfekować klasy i korytarze. Szkoły musiały często kupować własny sprzęt techniczny. W pewnych szkołach zabroniono dzieciom wstępu do klas i muszą uczyć się w głównej auli podzielonej parawanem między klasami.

Pewne szkoły polskie w ogóle nie dostały dostępu do dawnych budynków szkolnych. Na przykład w Gloucester szkoła musiała przenieść się do głównej sali lokalnego Community Centre dzięki dobrym stosunkom z radą miejską. Podobnie było w Norwich. W Swindon po odmowie jednej szkoły na szczęście przyjęła ich nowa szkoła. W Ipswich wygórowane warunki wynajmu zmusiły szkołę do znalezienia innego lokalu. Niestety w Portsmouth szkoła zmuszona była do prowadzenia klas tylko zdalnie przy czym straciła część uczniów ale udało się uruchomić bogaty program nauczania przy pomocy filmików. Wielu rodziców nie ma już środków do płacenia za szkołę, szczególnie w małych miasteczkach. Groźba dalszych zaostrzeń istnieje ale na razie większość szkół działa. Według wrześniowego kwestionariusza Macierzy w 23 szkołach (na 80 ankietowanych) stracono tylko 10% uczniów, ale to byly chyba raczej te większe szkoły.

Mimo tych ograniczeń to co dokonali dotychczas dyrektorzy szkół, grono nauczycielskie, wolontariusze Polskiej Macierzy czy rodzice jest wprost heroiczne. Bez tych poświęceń i profesjonalnego zapału polskie szkoły mogłyby być zamknięte na o wiele dłuższy okres i mogłoby to doprowadzić do permanentnego przerwania nauki w języku ojczystym, po raz pierwszy od 70 lat. Bez szkoły sobotniej nikt nie kształcił by naszych dzieci poza domem, co mogłoby spowodać  nieodwracalną stratę w ciągłości społeczeństwa polskiego w Wielkiej Brytanii. Na następnej mszy czy polonijnym spotkaniu zdalnym, zorganizujmy personelowi naszych szkół publiczny poklask, jak kiedyś dla brytyjskiej słu±by zdrowia.

Wiktor Moszczyński Tydzień Polski  30 październik 2020

 

 

 

Thursday, 15 October 2020

Anglicy wreszcie buntują się

 


Zaczęło się 1 października w północnym mieście przemysłowym Middlesbrough. Zaraz po ogłoszeniu przez Premiera nowych nagłych przepisów zaostrzających zarządzenia przeciwko Covid-owi dla spotkań towarzyskich  w barach i restauracjach miast północnych, burmistrz miasta Middlesbrough zawetował nowe restrykcje. W podkaście na Facebooku Andy Preston orzekł że nowe rządowe przepisy oparte są na „nieścisłych informacjach, na monstrualnym i przerażającym braku komunikacji, i ignorancji”. Stwierdził że tych zarządzeń nie przyjmuje i że rząd powinien wpierw komunikować się z lokalnymi władzami posiadającymi własną ekspertyzę, zaradność i troskę o utrzymanie miejsc pracy na swoim terenie.

Powyższe oświadczenie wywołało falę oburzenia w Londynie, zarówno w mediach,  jak i w rządzie i nawet w kierownictwie opozycyjnej Partii Pracy do której należał kiedyś Burmistrz Preston. Ale na północy jego wypowiedź odnalazła automatyczne zrozumienie, mimo że każdy odpowiedzialny polityk lokalny był świadomy że przepisy będą musiały być wprowadzone w życie. Nawet sam Pan Burmistrz przyznał się wieczorem tego samego dnia że miasto jego dostosuje się do nowych przepisów „w stu procentach”. Chodziło mu o wyrażeniu przeświadczenia mieszkańców Północnej Anglii i East Midlandów że elity polityczne na południu dostrzegają ich tereny tylko jako pole do eksperymentalnych zabiegów wprowadzonych odgórnie bez konsultacji. Jest to jakby dalszy ciąg tego poczucia frustracji wynikającej z aroganckiej oceny potrzeb ludzi północy przez „brytyjską Warszawkę”, czyli przez Londyn, który doprowadził poprzednio do odrzucenia członkostwa Unii w referendum 2016 roku i usunięcia pro-unijnych posłów labourzystowskich w wyborach 2019 roku .

Nikt nie kwestionował, że stan pandemii na północy był gorszy i wymagał nowych restrykcji. Druga faza pandemii szerzy się dramatycznie. W całym Zjednoczonym Królestwie mamy do tej pory 634 tys. zakażeń i 43 tys. śmierci. Codziennie przybywa około 15 tysięcy nowych zakażeń, i 80 wypadków śmiertelnych (we wtorek zmarło 143), z tą różnicą że w północnej Anglii jest 7 razy więcej zakażeń dziennie na głowę mieszkańca niż w południowej Anglii, i to mimo tamtejszych dodatkowych restrykcji.

Gdy w połowie marca wprowadzono pierwsze obostrzenia, poparcie społeczne i polityczne dla tych środków było niemal powszechne. W sondażach 70% aprobowało pierwsze zarządzenia lockdownu. Popularność premiera Johnsona wzrosła, mimo że były poważne słowa krytyki na temat spóźnionych środków zaradczych. Objęty był cały kraj. Nowy lider opozycji, Sir Keir Starmer, czuł się zmuszony oznajmić, że będzie „lojalnie” popierał rząd w każdej następnej restrykcji, o ile jest uzasadniona przez naukowców.

Ale Boris Johnson miał idée fixe że tylko on i jego ekipa mogą koordynować walkę z wirusem. Lubił wielkie gesty i sprytne hasła. Wciąż chwalił się że cokolwiek wprowadza będzie podziwiane przez cały świat. A właściwie, świat mógł ewentualnie tylko podziwiać że jego zabiegi antywirusowe były tak  chaotyczne że doprowadziły do rekordowej ilości ofiar. Z czasem popularność Premiera i zaufanie do poczynań jego rządu zaczęły maleć. Widać to było, gdy jego początkowo skuteczne próby ratowania służby zdrowia przed zatonięciem pod falą infekcji, doprowadziły jednak  do zaniedbania leczenia innych chorób. Na przykład, aż 3 miliony pacjentów musiało zrezygnować z badań na raka. Ponadto  zwalnianie pacjentów ze szpitali bezpośrednio do domów starców bez sprawdzania ich zdrowia doprowadziło do wielotysięcznego żniwa początkowo kamuflowanych zgonów w tych domach. Konieczne testowanie i następnie śledzenie tych wyników, prowadzone centralnie przez monopolizującą firmę Serco, poważnie szwankowało. Można dodać do tych przeszkód jego bezradne próby otwarcia szkół przed, a potem i po, wakacjach letnich, i bezczelne łamanie przepisów o własnej samoizolacji przez chorego wówczas głównego doradcę premiera Dominic’a Cummings. Tak zwana „lojalna” opozycja coraz częściej i coraz bardziej skutecznie krytykuje teraz rząd  za swoje niedociągnięcia. Kurczenie się gospodarki i groźba masowego bezrobocia po zamknięciu popularnego programu furlough na koniec października zaostrza atmosferę strachu i społecznej niestabilności. Mimo szerszego uznania dalszej potrzeby do kontrolowania wirusa aprobata dla polityki antywirusowej rządu spadła poniżej 40%.

W połowie września, ku wielkiemu zaskoczeniu społeczeństwa, ograniczono nagle w całej Anglii możliwość spotkań towarzyskich, czy społecznych, tylko do 6 osób, i to pod groźbą wprowadzenia surowych kar. Ministrowie nawet zachęcali do donosicielstwa za naruszenie przepisów. Mimo szoku przy nagłości wprowadzeniu nowych przepisów, media i opozycja przyjęły konieczność tych zmian. Raczej krytykowano że tak długo zwlekał rząd z ostrzeganiem społeczeństwa o potrzebie tych ograniczeń. Wcześniej jeszcze wprowadzono ostre przepisy w miejscowościach lokalnych gdzie ilość zakażeń wzrastała powyżej  normy, czyli w miastach jak Liverpool, Manchester czy Newcastle. Też wprowadzono je nagle i bez konsultacji, ale wciąż przy ewentualnej akceptacji że były jednak potrzebne. Wyczuwało się braku przemyślanej strategii.

Natomiast równie nagła i niespodziewana decyzja rządu pod koniec września aby zamknąć wszystkie  bary i restauracje w Anglii po godzinie 10ej, okazała się już katastrofą dla właścicieli barów ale i dla PRu samego rządu. Oparta była na deklarowanej zasadzie że im szybciej zamknie się pub, tym prędzej ludzie przestaną obcować ze sobą przy słabnącej dyscyplinie utrzymania 2-metrowej przestrzeni między klientami. Lecz argumentowano że, skutkiem zamknięcia o 10ej, klienci będą dalej biesiadować ale już bez żadnej kontroli, po ulicach miasta czy na prywatkach. Rząd nie mógł uzasadnić to zarządzenie inaczej niż jako „zdrowy rozsądek”, ale bez wyjaśnień naukowych ze strony swoich doradzających epidemiologów. W pewnym momencie groziło odrzucenie tego zarządzenia w parlamencie po krytycznym komentarzu Speakera o braku poszanowania dla roli parlamentu, i po groźbie Partii Labour, w zmowie z konserwatywnymi rebeliantami, że ustawę nie przyjmą. W ostatniej chwili Labour ostrzegawczo tylko wstrzymało się od głosu.

Teraz okazuje się że mimo tych ustaw i grożącej ilości kar finansowych (np. za organizowanie nielegalnego spotkania grozi kara 10,000 funtów), ilość ofiar poważnej infekcji wymagającej leczenia w szpitalu wciąż rośnie, i to szczególnie w północnych miastach. Zrozpaczeni doradcy proponowali ostre restrykcje na cały kraj. Rząd jednak ogłosił nowsze lokalne restrykcje, określane w trzech poziomach, które chciał narzucić odgórnie jako strefy w poszczególnych obszarach w Anglii. Już pod koniec ubiegłego tygodnia telewizja i dzienniki krajowe podawały nieoficjalnie szczegóły do publicznej wiadomości.

Strefa pierwsza (zielona) oparta byłaby na istniejących ograniczeniach, a pracownicy byliby zachęcani ponownie do pracy zdalnej we własnych mieszkaniach. Strefa druga (żółta) obejmująca Londyn i Birmingham, nie pozwalałaby na żadne prywatne spotkania towarzyskie osób z innych domostw, ani w pomieszczeniach, ani nawet we własnych ogrodach. W najostrzejszej strefie trzeciej (czerwonej), obejmującej miasta północy i hrabstwo Nottinghamshire, zakazano by wszelkich spotkań towarzyskich gdziekolwiek z osobami obcymi, a wszystkie restauracje, bary i kluby musiałyby być zamknięte. Jedynie szkoły, uniwersytety, miejsca pracy i sklepy mogłyby pozostać otwarte. Osoby w trzeciej strefie nie mogłyby podróżować do innych stref.  Okres tych restrykcji byłby utrzymany do końca wiosny, kiedy miało być udostępnione zbawienne szczepienie na Covid. Aby złagodzić efekt gospodarczy tych drastycznych zmian lokalnych minister skarbu zapowiedział możliwość rozszerzenia ilości zapomóg, ale tylko w wysokości 67% ich oryginalnego dochodu, i to tylko dla osób w firmach zmuszonych do zamknięcia w trzeciej strefie.

Władze wielkich miast były oburzone. Prasa ogłaszała publicznie przepisy lokalne które nie były nawet z nimi konsultowane. W sobotę burmistrzowie zagrożonych miast północnych, a szczególnie Liverpoolu, Manchesteru i Sheffield, złożyli wspólne oświadczenie o wniesieniu pozwu do sądu przeciw rządowi. Określili proponowany stan czerwonej strefy jako „otwarte więzienie”. Zażądali większej konsultacji, przekazania w ręce samorządów kontroli nad  testowaniem i śledzeniem kontaktów z potencjalnymi ofiarami infekcji, zwiększenie świadczeń dla ofiar bezrobocia aż do 80% i rozszerzenia odbiorców tej pomocy do pracowników zwolnionych w firmach nie podlegających statutowemu zamknięciu.

Johnson miał ogłosić swoje nowe przepisy na konferencji prasowej w poniedziałek. Po groźbie ze strony merów, musiał zmiękczyć przepisy i kontynuować dalsze negocjacje, ku zgrozie własnych naukowców. Ostatecznie jedyny teren objęty na razie czerwoną strefą było miasto Liverpool gdzie szpitale były przepełnione, ale nawet tam restauracjom pozwolono jeszcze funkcjonować a przepowiedziany zakaz poruszania się poza strefą był tylko zalecony, a nie wymagany prawnie. Nowy reżym obowiązywał już tylko 28 dni. Inne miasta jak Manchester, Newcastle i Nottingham objęte są tylko restrykcjami drugiej strefy ale nie dostają za to żadnego gospodarczego wsparcia od rządu. Może jeszcze Londyn dołączy do tej grupy. Cały pakiet uchwalono we wtorek w parlamencie. Za późno.

Teraz dowiadujemy się że ta cała szarada rywalizacji dzielnicowych była zbędna bo doradcy naukowi rządu już od trzech tygodni twierdzą że wymagany jest „wyłącznik elektryczny” w którym, nie tylko gorzej zarażone dzielnice, ale cała Wielka Brytania, powinna być objęta dwutygodniowym zamknięciem wszystkich miejsc spotkań, a jak najwięcej zatrudnionych powinno pracować tylko w domu. Lansuje już takie drastyczne rozwiązanie Keir Starmer i również główni ministrowie w Szkocji i Walii. Północzna Irlandia wprowadza czterotygodniowy „wyłącznik” w którym również zamknięte będą szkoły.

Rząd Johnsona musi teraz docenić że okres zarządzania przepisami odgórnie bez konsultacji z opozycją i z samorządami zakończył się. Tym ostatnim powinien przekazać kontrolowanie rozszerzenia wirusa poprzez lokalne testowanie i monitorowanie. Ale również rząd Johnsona musi słuchać swoich własnych doradców. Żeby uratować gospodarkę, musi wpierw pokonać rozszerzenie pandemii i odzyskać publiczne zaufanie. W dodatku osiodłany jest wciąż swoją samobójczą konfrontacją z Europą o warunki Brexitu. Johnson musi zmienić kierunek i metodę działania aby, nie tylko Anglia, ale cała Wielka Brytania, pokonała zarówno pandemię jak i recesję. Wiara w dotychczasową strategię „byle jakoś do wiosny” już nie wystarcza. 

Wiktor Moszczyński    16 październik 2020                Tydzień Polski