Sunday, 30 October 2011

Ogłaszam alarm dla polskiego Londynu


Ogłaszam alarm dla Polaków w Anglii. Po debacie parlamentarnej 24go pażdziernika o nowy referendum europejski Wielka Brytania dryfuje bezwładnie w kierunku renegocjacji stosunkow z Unia a moze nawet opuszczenia Unii. W obliczu możliwości nadchodzącej secesji czas najwyższy aby obywatele polscy załatwiali dla siebie i swoich rodzin prawo do stałego pobytu na Wyspach, czyli Permanent Residence.
Jeszcze 2 lata temu nie wierzyłbym że ten kraj potoczy się w takim kierunku. Wiadomo było że dla wielu starszych Brytyjczyków, pamiętających zwycięską Wielką Brytanię powojenną, co prawda klepającą biedę lecz dumną, tradycyjną, podejrzliwą wobec Europy i wobec cudzoziemców, członkostwo Unii Europejskiej było przez wiele lat irytującą zadrą. Denerwowały ich ciągłe nowe zarządzenia z Brukseli. A to wprowadzenie systemu metrowego zamiast funtów wagi (lbs) czy stóp (feet); a to jakość mięsa; a to znowu obowiązkowe ograniczenia godzin pracy czy ostrzejsze przepisy dotyczące bezpieczeństwa w zakładach czy biurach. Nagle w polityce zagranicznej czy monetarnej Brytyjczycy musieli liczyć się z opinią tradycyjnych wrogów - Francji lub Niemiec. Wszędzie słychać było cudze języki; dzieci w szkołach pochodzące z różnych kultur; brak chłosty w szkole. Teraz jeszcze dochodzili do tego jacyś Polacy i inni ze Wschodniej Europy, niby grzeczni i pracowici ale było ich zbyt dużo i wielu z nich nie znało języka a pracy zawsze umieli znaleść nawet kiedy zaczęła się recesja. Najgorsze że Wyspiarze nie mogli już przewozić tradycyjnie z zagranicy tanie papierosy czy alkohol bez akcyzy. Wszystko co złe moża było zwalić na tą zakałę - Europę.
Młodzi Brytyjczycy patrzyli na to nieco inaczej. Dziewczyny poznawały wcześniej języki europejskie i je praktykowały; wyjazdy bezwizowe do Hiszpanii czy Grecji mogły być zarówno wyjazdami dla przyjemności jak i dla zarobku, a nawet kariery; tanie pałacyki do zakupu we Francji czy place budowlane do inwestycji w Bułgarii; jednorazowa wymiana pieniędzy na niemal całą Europę; życie kawiarniane zarówno w Lisbonie co Manchesterze; w każdym kraju europejskim młodzi Anglicy i Szkoci czuli się jak u siebie. Wszystko co najlepsze – to Europa.
I po stronie młodych byli biznesmeni i pracodawcy, zakładający swoje filie i przerzucający swoje inwestycje z jednego kraju europejskiego do drugiego. Mogli się cieszyć brakiem kontroli celnej wewnątrz unii i korzystać z tańszej i często lepiej wyszkolonej i lepiej usposobionej siły roboczej ze wschodniej czy południowej Europy. Udział w wielkim rynku europejskim był również atrakcją dla inwestycji z innych krajów pozaeuropejskich, z Chin, z Indii, z Korei, z Ameryki. Pro-europejskość brytyjskich przedsiębiorców odzwierciedlały brytyjskie związki zawodowe zadowolone z europejskiej ochrony praw brytyjskich pracowników. Szczególnym atutem była stabilność waluty euro obejmująca większość kontynentu europejskiego z którym Wielka Brytania otrzymuje połowę swojego zagranicznego obrotu handlowego.
Lecz partia konserwatywna objęta jest obsesją anty-europejską którą ich przywódcy starali się w przeszłości kamuflować wiedząc że większość społeczeństwa może podzielać te poglądy lecz nie do tego stopnia aby zrywać z Europą. Wiedziano też że zaplecze gospodarcze Torysów chciałoby utrzymać jeden rynek europejski i tanią siłę roboczą na Wyspach. Nowy przywódca David Cameron chciał przedstawić swoją partię jako nowoczesną i uczuloną na nowy zeitgeist młodej Europy – a więc na uszanowaniu dla mniejszości narodowych, równouprawnieniu kobiet i gejów i szacunku dla ochrony środowiska. Ale żeby zaskarbić sobie lojalność swoich prawicowych partyjnych oszołomów i tych brukowców anty-europejskich jak Daily Express i Daily Mail, Cameron zerwał z pro-europejskimi partiami chadeckimi w parlamencie europejskim i zapowiedział że jakakolwiek nowa zmiana w konstytucji Unii Europejskiej będzie musiała być zatwierdzona przez referendum.
Ostatnie referendum w sprawie uczestnictwa Wielkiej Brytanii w Wspólnocie Europejskiej miało miejsce jeszcze w roku 1975. Społeczeństwo zostało wówczas przekonane przez establishment polityczny i gospodarczy że współudział w projekcie europejskim jest konieczny dla rozwoju gospodarki ale że to w żaden sposób nie zagraża suwerenności brytyjskiej. Później cząstki tej suwerenności znikały kawałeczek po kawałeczku. W każdym aspekcie życia Wyspiarzy pojawiały się zmiany które dręczyły starszych Brytyjczyków, np. w szkolnictwie, w rolnictwie, w rybołóstwie, w górnictwie, w zatrudnieniu obcokrajowców, w sądownictwie, w rozdiale zamówień przez urzędy państwowe i lokalne. W roku 2009 sondaże publiczne wykazały że 55% jest za odejściem od Unii Europejskiej i że 84% uważa że winien być referendum nim podejmie się następną decyzję o przekazaniu dalszych kompetencji Brukseli. Tą frustrację społeczeństwa podsycały z początku organizacje skrajne jak BNP i UKIP, i medialne tzw. „redtopy”, ale przenikała ona w końcu do wszystkich głównych partii, najpierw w latach 80-ych na lewicy, a w następnych dwuch dekadach na prawicy.
Cameron był przekonany ze swoimi gestami mógł okiełzać te szownistyczne tendencje i zjednać w okół swojej osoby zmodernizowaną partię konserwatywną w momencie kiedy zdobyła najwięcej mandatów w parlamencie i założyła koalicyjny rząd z pro-europejskimi liberalnymi demokratami. Ale piłkę którą dotychczas Cameron tak zręcznie podbijał wypadła mu z ręki gdy nastąpiło gospodarcze trzęsienie ziemi. W zeszłym roku, wobec napęczniałych długów Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Irlandii stabilność euro stanęła pod znakiem zapytania akurat w momencie kiedy Europa wychodziła powoli z recesji. Przy obecnym nikłym wzroście gospodarczym w Europie i Ameryce i przy dodatkowym zagrożeniu bankructwa Włoch rządy niemieckie i francuskie zawahały się przed dalszym podpisywaniem się pod długami południowych sąsiadów. Przyszłość euro stała się ofiarą spekulacji bankowych i groziła krachem większości banków europejskich, włacznie z brytyjskimi. Uśpiona anty-europejskość społeczeństwa brytyjskiego wyskoczyła z inkubatora a konserwatywni „backbenchers” (posłowie konserwatywni bez tek ministerialnych) podchwycili jej duch.
I w tym momencie, gdy cały świat zachodni zachodził w głowę jak ugasić ten pożar dewizowy w Europie, rząd Camerona chwycił za lirę nerońską i podrzucił lwom w parlamencie do pożarcia scenograf secesji. Chodziło mu o zaspokojenie ostrego apetytu tych jednostek w partii rządzącej które rwały do opuszczenia Europy tak aby zostawić Cameronowi inicjatywę negocjacji z Unią w sprawie kryzysu. Okazało się jednak że debata nad społecznym wnioskiem o referendum w sprawie Europy pożarła nie jednostki, ale aż połowę jego „backbenchers”. Nie ważne że przy pomocy opozycji rząd przeprowadził wniosek nie zwołania referendum. Ważny był szeroki wachlarz zagorzałych buntowników. To oni odzyskali wiatr w żaglach. Nagle cugle wypadły Cameronowi z ręki i chyba na stałe.
Teraz aby zaspokoić apetyty własnej partii i panikującego społeczeństwa zmuszony jest podejmować kroki powolnego odejścia od różnych uzgodnień jako np. dyrektywa europejska o godzinach pracy czy prawa pracowników z agencji. Minister spraw zagranicznych William Hague przyznał się że Foreign Office już przygotowuje prowizoryczny harmonogram odejścia od Europy. A wiemy że w okresie obecnego zastoju jednym z najbardziej niepopularnych w Anglii ustaw unijnych dotyczy wolnego poruszania się pracowników europejskich (czyli my) w granicach Unii, rzekomo zmuszających tubylców do tracenia pracy. Juz partie konserwatywne i labourzystowskie dały do zrozumienia że wpuszczenie nas do Wysp Brytyjsich w roku 2004 było błędem. W tej chwili przyjaciół w parlamencie nie mamy. Częściowo to nasz wina bo za mało Polaków tu głosuje w wyborach samorządowych. Mamy tu pełne prawo mieszkać, pracować i głosować. Ale, w obecnym krytycznym stanie panicznych anty-europejskich nastrojów politycznych, na jak długo?
Bieg kryzysu walutowego na pewno wymusi na członków Unii wprowadzenie wspólnej polityki gospodarczej i dopasowanie tego do obecnej konstytucji unijnej. A więc, prędzej czy pózniej, zmiany w konstytucji nastąpiął. Chcąc nie chcąc obecny brytyjski rząd koalicyjny jest zobowiązany własnymi deklaracjami do zwołania referendum aby wszelkie nowe zmiany konstytucyjne zatwierdzić. Mimo swoich niedzielnych protestów w „Observerze” liberalny wicepremier Nick Clegg nie będzie w stanie tego pędu powstrzymać. Wreszcie społeczeństwo brytyjskie będzie dopuszczone do głosu. Jest duże prawdopodobieństwo że to referendum zakończy się fatalnie dla stosunków europejsko-brytyjskich. Nasza obecność na Wyspach może wtedy nie mieć żadnych podstaw prawnych. Rodziny polskie mogłyby być zmuszone opuścić ten kraj.
Chyba że ......
Chyba że w międzyczasie, Polacy załatwiłiby dla siebie i swoich dzieci prawo stałego pobytu. To prawo należy się wszystkim Polakom którzy żyją i pracują tu prawnie zarejestrowani przez okres 5-iu lat. Nie jest to tania opcja ale stanowczo całym sercem polecam ją naszym rodakom. Czas wypełnić podanie i przyjąć status Permanent Resident. Dla siebie i dla swoich dzieci. Tak na wszelki wypadek.
Alarm na polski Londyn wciaz trwa.....

Wiktor Moszczyński 4 listopad 2011 - „Dziennik Polski”

Monday, 17 October 2011

Czy "Bitwa Warszawska 1920" to „najgorszy film"?


„Bitwa Warszawska 1920 stracona!” - taki był tytuł blogu byłego ambasadora brytyjskiego w Warszawie - Charlie Crawford. Czytam dalej: „Gdy opuściłem kino (przyp. Haymarket w Londynie) zacząłem mocować się z ponurym i niemilewidzianym pytaniem: Czy to nie był najgorszy film który kiedykolwiek widziałem?” Zawsze uważałem Charlie za najmniej dyplomatycznego z europejskich dyplomatów ale tu aż przeszedł sam siebie.
Crawford pochwala decyzję produkcji takiego filmu i potwierdza że jest to temat godny ekranizacji ale oczekiwał że taki film będzie przedstawiony w formie artystycznej z pewną subtelnością. I tego mu szczególnie brakowało. „Wszystko niemal jest zredukowano do banalnego polskiego komunału,” pisze dalej. Mówi że wszyscy Rosjanie są brutalni i najczęściej pijani, Polacy są dzielni i dobrzy, bohaterka zaczyna jako tancerka w kabarecie a później operuje karabinem maszynowym niczym „Rambo.”
Ojej! W londyńskim kinie Haymarket były kwiaty i wiwaty. Reżysera Jerzego Hoffmana przyjęto osobiście z aklamacją na stojąco. Kinematografia weterana Hollywoodu i Elstree – Sławomira Idziaka - była imponująca tymbardziej że zmuszeni zostaliśmy do ubierania okularów odpowiednich do 3-wymiarowej ekranizacji. Wystrzały artleryjskie, latające trupy i krzyże, parowozy, czołgi i konie przechodziły nie tylko przed nami, ale wyskakiwały nie raz jakby z poza nami a inne mierzone były prosto w nas. Wrażenia ze scen bitewnych były zaskakujące. Okrucieństwo wojny pokazywano w całej krasie. Szarże kawalerii konkurowały ze zgrozą okopów i krajobrazu po bitiwie, pełnego błota, krwi i powycinanych kończyn.
Wyraźnie nie szczędzono tu wydatków. Brytyjski dystrybutor Cineworld pisze z zachwytem że film ten „był jednym z najdroższych filmów w historii polskiego kina, i to uwidoczniono na ekranie do ostatniego pena”. A koszt ten przerastał 18 milionów złotych, z czego połowę sfinansował Polski Instytut Filmowy. Używano najnowocześniejszą technikę wyświetlana 3D, czyli tzw. negatywna paralaksa która buduje przestrzeń nie tylko od ekranu w głąb, ale i od tego co jest przed ekranem. Zatrudniono najwspanialszych aktorów a przedewszystkiem Daniela Olbrychskiego jako Piłsudskiego i Bogusława Linde jako Wieniawę. Bohatera filmu, ułana, grał popularny aktor telewizyjny Borys Szyc. Używano 3500 statystów. Czy warto było wydać takie pieniądze? Lub czy były to, jak uważa Crawford, pieniądze wyrzucone w błoto?
Dla widzów ze starszego pokolenia którzy przeżywali 50 lat oczerniania bitwy warszawskiej przez propagandę sowiecką a później przez PRL, film wreszcie mógł zadowolić ich apetyt na patriotyczny pejzaż który przekazał istotne fakty w nieco lukrowym opakowaniu, takim jaki sami mieli o tym zwycięstwie. Było to zwycięstwo tym słodsze w ich pamięci im zostało przygaszone zawieruchą wojenną po 1939 która zgniotła wszelkie owoce tego zwycięstwa. Przedwojenna i wojenna legenda bitwy warszawskiej (a właściwie dwie zwalczające się legendy – legendę nieomyślnego wodza Piłsudskiego i legendę „Cudu nad Wisłą”) została zdeptana i zdeprawowana. Dla tego pokolenia ten film był potrzebny tak jak dla Polski pod zaborami potrzebne były poematy Mickiewicza, powieści Sienkiewicza, obrazy Matejki, panoramy Kossaka, sztuki dramatyczne Wyspiańskiego. „Dla pokrzepienia serc,” jak to się wówczas mówiło. Zaś dla dzisiejszego młodszego pokolenia wyczulonego na nowoczesną technikę i na pewną dozę cynizmu i realizmu epiczna patriotyczna oprawa Hoffmana przyozdobiona została jego tradycyjnym sprośnym obrazoburczym humorem.
Ale dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości nie wszyscy potrzebujemy „pokrzepiwać” nasze serca. Częściej zależy nam na tym aby nasze pozytywne emocje o własnym kraju były docenione przez inne społeczeństwa, a szczególnie te wśród których żyjemy. A jak Brytyjczyk odbierałby taki film? Pamiętamy że filmy polskie Wajdy, Polańskiego czy Kieślowskiego miały powodzenie za granicą. Ale nawet u Wajdy większe powodzenie za granicą miały filmy jak „Popiół i Diament” czy „Człowiek z Marmuru” , które były wyrazem buntu i tworzyły wyłom w panującej ówcześnie ideologii, niż takie jak „Człowiek z Żelaza”, „Pan Tadeusz” czy „Katyń” które wykonywane były na zamówienie społeczne czy dla zadowolenia czysto polskich apetytów. Nobla uzyskał Sienkiewicz za międzynarodową tematykę „Quo Vadis?”, nie za patriotyczną Trylogię czy „Krzyżaków”. Matejko pozostaje do dziś kompletnie obcy nie-polskiemu społeczeństwu.
Jak dotychczas „Bitwa warsawska 1920” została gruntownie zignorowana przez brytyjską prasę mimo że ukazywała się w 21 kinach Cineworld przez okres niemal 2 tygodni. Polskie społeczeństwo chyba dopisało bo w ciągu tych 10 dni film uzyskał £88,000 ze sprzedaży biletów. Ale film nie został pokazany w oddzielnym pokazie dla krytyków filmowych, nie istnieje na portalu Film Distributors’ Association i nie posiada żadnej recenzji w takich medialnych drogowskazach jak „Time Out”. Nie ma w tym kraju żadnej dyskusji nad filmem, ani wśród krytyków, ani wśród brytyjskiej publiczności. Polacy, którzy licznie przybyli na seanse w kinach brytyjskich aby film oglądać, widocznie milczą na temat filmu; zaskarbili sobie głębsze emocje ze spektaklu i nie podzielili się tymi emocjami z brytyjskimi przyjaciólmi. Może dlatego że te emocje są nieprzetłumaczalne dla cudzoziemców? Dość że wieść o filmie zapadła na Wyspach jak kamień w wodę.
Dlaczego film nie zaskarbi łatwo uznanie u Brytyjczyków? W końcu tematyka, czyli „groźba rewolucji w całej Europie”, jest międzynarodowa a bohaterka filmu, Ola, grana z naiwnym ale słodkim wdziękiem przez śpiewaczkę kabaretową Nataszę Urbańską, jest „nowoczesną kobietą” nie bojącą się w uczestniczeniu w walce na froncie gdy zapada potrzeba. Sceny przebywania uwięzionego ułana Jana ( jak kiedyś Skrzetuskiego) w paszczy nieprzyjaciela, skąd ogląda haniebną klęskę własnego wojska słuchając cynicznych komentarzy komisarza Bykowskiego (jedyną postacią w filmie na prawdę 3-wymiarową), są dobrym zagraniem w scenariuszu. Sceny bitew, choć nie zawsze logiczne w swojej kolejności , pozostają imponujące i mogłyby zasłużyć na międzynarodową nagrodę tu i tam.
Ale płęta miłosna jest banalna, postacie są rzeczywiście jednowymiarowe a międzynarodowe aspekty są słabo realizowane. Takiego Lenina czy Stalina, jakiego pokazują w filmie, wywołałby tylko śmiech na sali. Rosjanie (za wyjątkiem żony Bykowskiego) pokazani są tylko w czarnych kolorach. Trzeba było powołać ich bardziej do życia; choćby przez ich wewnętrze spory o strategię wojenną i o przyszłość rewolucji. Gdzie sceny z rewolucyjnego Berlina i ze sztabu Reichswery czekających na przyjście Armii Czerwonej? Gdzie sceny z Anglii gdy związki zawodowe zarządzają bojkotu sprzętu wojskowego do Polski? Gdzie sceny z Włoch czy Francji czy Stanów Zjednoczonych pogrążonych w strajkach i nastrojach rewolucyjnych? To bardziej przemówi zagranicznemu widzowi niż bałwochwalcze wypowiedzi Lenina o rewolucji światowej. Przydałoby się więcej ruchomych map, a mniej scen batalistycznych, aby zrozumieć co się działo. Gdzie jest młody de Gaulle komentujący strategię Piłsudskiego? Gdzie postać przyszłego Papieża Piusa XI, wówczas wizytatora watykańskiego w Polsce, który nie opuszczał zagrożonej stolicy? Dlaczego bardziej nie podkreślano rolę brytyjskich czy francuskich misji wojskowych w Polsce czy nie pokazano więcej o pilotach amerykańskich? Krótkie wzmianki o nich nie wystarczą.
Nawet jeżeli czujemy patriotyczny obowiązek bagatelizowania udziału cudzoziemców w naszej bitwie to musimy uwypuklać ich rolę jeżeli chcemy uzyskać uznanie dla filmu za granicą.
Ponadto Polska pokazana jest jako kraj zacofany, pełen ułanów, chłopów i duchownych. A gdzie są polscy robotnicy broniący Warszawę? Pamiętajmy że przy premierze ludowcu Witosie, wicepremierem był przywódca robotników Daszyński (w filmie nie wymieniony)? Ta wrogość „polskiego proletariatu” do Armii Czerwonej najbardziej zdezorientowała Bolszewików głoszących rewolucję w imieniu tegoż właśnie proletariatu. I to by bardziej przemówiło do wyobraźni widza zagranicznego niż polscy chłopi.
A gdzie konsekwencje wojny? Gdzie traktat ryski i zdradziecki rozbiór Ukrainy (zresztą temat tak bliski sercu samego Hoffmana)? Gdzie 19 lat niepodległości a pózniej straszna zemsta Stalina? W krótkim posłowiu (tak dziś popularnym w filmach amerykańskich) Jan mógł zginąć w Katyniu; Ola wywieziona na Kamczatkę; szyfranci mogli byli pomóc w odkryciu Enigmy a dramatyczne losy Tuchaczewskiego i Trockiego też miały by swoją wymowę.
Tak, film był wielkim przeżyciem emocjonalnym. Ale w takim opakowaniu tej emocji nie wyeksportujemy. Nie tędy droga do promowania naszego kraju.

„Dziennik Polski” 21 październik 2011

Tuesday, 4 October 2011

CIEMNE CHMURY ZAWISŁY NAD ULICAMI YEOVIL



Po długiej podróży przez malowniczy jesienny krajobraz angielski pociąg dotarł z lekkim opóźnieniem na stację Yeovil Junction. Miasteczko Yeovil znajduje się w południowo-zachodnim hrabstwie Somerset. Na peronie spotkał mnie młody Rafał Skarbek, przewodniczący lokalnej organizacji polsko-wschodnioeuropejskiej MECA. Są to inicjały organizacji o ambitnej nazwie Midwest European Communities Association, choć cele i założenia tej organizacji są nie mniej ambitne.
Rafał Skarbek i jego współpracowniczka Agata Klimas założyli organizację która służy nie tylko Polakom w terenie ale również innym przyjezdnym z Europy Środkowej a nawet innym narodowościom, jak filipińczykom i portugalczykom. Podobne założenie organizacyjne pojawia się co raz częściej. Na przykład po rozwiązaniu polskiej organizacji w Sunderland założono bardzo sprężną organizację International Community Organisation of Sunderland (ICOS) która w praktyce obejmuje nie tylko przyjezdnych o różnych narodowościach ale rozciąga się geograficznie na szerszym terenie, łącznie z miastami Newcastle i Gateshead.
MECA zajmuje się przedewszystkiem poradami w sprawie opieki społecznej i bezpieczensństwa osobistego i grupowego. Agata specjalizuje się w sprawach dotyczących przysposobienia dzieci polskich do potrzeb i wymagań angielskich szkół ale obydwoje co raz częściej muszą zajmować się ochroną Polaków i innych cudzoziemców przed eksploatacją i przed atakami fizycznym na tle etnicznym. I właśnie ten aspekt na pierwszym miejscu skierował mnie do Yeovil.
Yeovil to teren gdzie przeważająca większość mieszkańców stanowią Anglicy, najczęściej pochodzący z hrabstwa Somerset. Jest to teren rolniczy ale posiadający też duże fabryki przemysłu rolniczego i militarnego (British Aerospace, Westland Helicopters). Dla nich nawet Londyńczyk jest coś w rodzaju cudzoziemca. Jest to więc teren gdzie do niedawna większość społeczenstwa nie musiało się dostosowywać do współistenienia z innymi grupami etnicznymi. I tu właśnie najbardziej widoczni są nowi przybysze z Polski i krajów sąsiednich którzy również dotychczas nie musieli doszkalać się w sztuce życia w środowisku wieloetnicznym. Z początku egzotyka dwuch izolowanych od siebie kultur mogła spodobać się wielu mieszkańcom; Anglicy wykazali swoją tradycyjną tolerancyjną nieco obojętną gościnność (trudno mieszkańców z „West Country” oskarżać o nadmiar wylewności w stosunkach z intruzami) a pracodawcy w firmach jak Dorset Cereals nie mogli się wystarczająco nacieszyć że znależli wreszczie chętnych pracowników do wykonywania żmudnej pracy za psie pieniądze.
Ale to nastało w okresie boomu gospodarczego. Teraz mamy praktycznie recesję, i to wtórną. Tubylcy są przygnębieni, boją się o swoją pracę, a tu widzą że wielu Polaków dalej pracuje na tych swoich minimalnych stawkach. To ci sami Polacy którzy czasem wieczorami buszują hałaśliwie po ulicach miasta i prowadzą samochody ze swoją zwykłą samobójczą brawurą zaniedbując przepisy anty-alkoholowe. Polacy nie są już teraz faworytami policji która wydaje fortunę na tłumaczy dla Polaków często wyraźnie udających że nie znają języka angielskiego kiedy coś przeskrobali. Pare miesięcy temu pewien tubylca został pobity do nieprzytomności pod latarnią w centrum miasta przez trzech drabów w kapturach a wszystko zostało wyłowione na monitorach telewizyjnych i nagrane bezustannie na You Tube. Policja stwierdziła że pobicie wykonali Polacy, zatrzymali nawet trzech młodzieńców polskich ale po czasie ich wypuścili. Oskarżonych osób już nie ma, pozostaje tylko oskarżona narodowość; przynajmiej w świadomości mieszkańców.
Nic dziwnego że frustracja Brytyjczyków wyładowuje się wówczas zbyt jaskrawie. Ujemne komentarze z odpowiednymi przymiotnikami na „f” dochodzą do uszu nie tylko Polaków na ulicy ale nawet dzieci w drodze do szkoły. Jednego Polaka poturbował przy mieszkaniu sąsiad z odpowiednymi wyzwyskami. Polak zawezwał policję i przeszło godzinę czekał na nich na ulicy przed domem. Policja nie zjawiła się, ale zjawiła się banda młodzeniaszków z synem napastnika na czele. Pobili Polaka do nieprzytomności, miał pęknięcie czaszki i leżał przez 3 tygodnie w szpitalu. Policja zjawiła się na wezwanie zaalarmowanych sąsiadów ale aresztowań sprawców nie było. Inna rodzina polska zamieszkała w wiosce opodal Yeovil też miała sąsiada pełnego szowinistycznej agresji który krzyczał na małe dzieci, oskarżał ojca rodziny o różne bezpodstawne przewinienia za które raz nawet był aresztowany na oczach własnych dzieci przez policję wezwaną przez złośliwca. Pewny siebie agresor zapewniał wszystkich że zmusi polską rodzinę do opuszczenia wioski. Akcja dopiero została zaprzestana kiedy wykryto że zbite okno tylne z niedoszłego włamania w domu polskim, było zabarwione krwią „włamywacza” którym okazał się właśnie tym sąsiadem-prześladowcą. Skończyło się tym że to Anglik musiał się wyprowadzić na żądanie lokalnego magistratu, ale policja nie uważała wskazane za przeproszenie prześladowanej rodziny polskiej.
Lecz kiedykolwiek pobity czy prześladowany Polak czy Polka zgłaszają w czasie rozmowy z policją że byli ofiarami przestępstwa o charakterze nienawiści rasowej („racial hate crime”) lokalna policja nie klasyfikuje w ten sposób tego stwierdzenia. Potwierdziła to na spotkaniu jedna tłumaczka, pochodzenia rosyjskiego. Policja w Somerset nie przyjmuje epitety o naturze etnicznym pomiędzy Polakiem a Anglikiem jako rasizm *bo są tego samego koloru skóry”. Nie jest to definicja przyjęta przez Equality Commission. Gdy Rafał i Agata zwołali w zeszłym tygodniu konferencję lokalnych decydentów i doradców w sprawach dobrego sąsiedztwa poszczególnych wspólnot lokalnych, na które przybył burmistrz Yeovil, dyrektorka lokalnej szkoły, przedstawiciele służby zdrowia, mieszkań komunalnych, i równouprawnienia rasowego, to lokalna policja zbojkotowała zebranie.
Nie pomogło też że wlaśnie w czasie tej konferencji, którą zagaiłem na prośbę organizatorów, odbywała się konferencja Partii Pracy w Liverpoolu. Tu szereg mówców i komentatorów z czołówki partyjnej zwalało ujemne skutki swojej decyzji otwarcia granic dla wschodnio-europejczyków w roku 2004 na samych Polaków bo „zbyt licznie przybyli” ale teraz postarają się ich „przyjazdy i zatrudnienie przykrócić”. Jak?! Były to umyślne niedomówienia skierowane na natychmiastowy poklask ale które wprowadzają jeszcze więcej zamieszania i stresu bo zostawiają sprawę Polaków w zawieszeniu. Staje się wtedy dalszym potencjalnym punktem zapalnym, bo natrętnii szowinyści czują że ich anty-polskie uprzedzenia mają powszechną aprobatę nawet na najwyższym szczeblu. A na zjeździe Torysów zakwestionowano z kolei zapomogi dla wschodnioeuropejczyków. Minister od opieki społecznej , niby sw Jerzy wyprawiający się na ścieżkę wojenną wobec tradycyjnego smoka brukselskiego, potępia uzgodnienia unijne dotyczące cudzoziemców (czytaj Polaków). Stajemy się znów chłopcem do bicia w zatargach londyńsko-unijnych. Lecz tym razem rzeczywiście naszych biją.
Sprawa tzw.”hate crimes” winna wchodzić co raz bardziej teraz na porządek dzienny polskich organizacji. Wciąż nie mamy cyfr bo poszczególne komisarjaty policyjne nie trzymają statystyki z tej dziedziny. Wiedzą ile przestępstw popełniają Polacy (też wiemy, niestety za dużo!); więdzą ile razy Polacy czy Polki są ofiarami przestępstwa, ale nie mogą potwierdzić ile tych przestępstw ma charakter etniczny. To nie znaczy że zaprzeczają że takie ataki mają miejsce. Rzecznik policji w Szkocji potwierdza że „jest wielki wzrost w ilości ataków natury rasistowskiej szczególnie dotyczących ludzi ze Wschodniej Europy, a przedweszystkiem Polaków.” Z kolei policjant w Blackpoolu stwierdza że „Polacy w naszym kurorcie co raz częściej spotykają się eksploatacją, zastraszeniem czy nawet napadami, ale większość pozostaje nieopisane.”
Jeżeli policja nie posiada takich statystyk, to skąd taka organizacje polonijne jak Zjednoczenie Polskie może uzyskać swoje dane aby częstotliwość takich napadów można było wymierzyć i ostatecznie zapobiec. Jednym sposobem byłoby zatrudnienie tymczasowo naukowca aby sprawdził portale wszystkich gazet lokalnych w Wielkiej Brytanii na okres ostatnich pięciu lat. Podobne źródła pomogły mi w ustaleniu fenomenu „anti-Polish hate crimes” w roku 2008. Pozatem Zjednoczenie czy konsukat powinny prosić polskie organizacje terenowe o wysyłanie sprawozdań o takich atakach. Z takim materiałem przedstawiciele Zjednoczenia mogą zwrocić się do odpowiedniego ministra w Home Office i omówić na tym szczeblu możliwości monitorowania i zapobiegania takim atakom.
Międzyczasie takie organizacje jak MECA muszą w samotności walczyć o tożsamość i bezpieczeństwo woich członków na bruku swojego miasteczka licząc na ewentualnym zrozumieniu i wsparciu ze strony lokalnej polic ji. Nie Latwa to sytuacja tym bardziej że przy obecnych cięciach rządowych mogą zniknąć etaty Rafała i Agaty a wtedy będą mogli się oprzec wyłącznie na wolontariuszach. Nadchodzą ciężkie czasy dla wielu naszych rodaków w terenie i nasze organizacje reprezentatywne, uzbrojone z odpowienim materiałem i siłą woli będą musiały ich wesprzec w tej nierównej walce z upiorami zaściankowej nienawiści.

Wiktor Moszczyński „Dziennik Polski” Londyn 7 październik 2011