Thursday, 28 May 2015

Polska Linia Mason-Dixon

Kto zna Amerykę wie czym jest Mason-Dixon Line. W wieku osiemnastym służył jako sztuczny podział kreślony na mapie między dwoma koloniami brytyjskimi , czyli protestancką Pennsylwanią i katolicką Maryland, sięgający od Oceanu Atlantyckiego do rzeki Ohio. Już w następnym wieku, ta linia oficjalnie przedłużona wzdłuż rzeki Ohio do Mississippi, tworzyła granicę między stanami za i przeciw niewolnictwu w czasie Wojny Secesyjnej. Obecnie tworzy nieoficjalną granicę gospodarczą ale też i kulturalną między bogatszą prozaiczną Ameryką przemysłową a biedniejszą bardziej emocjonalną rolniczą Deep South. Każdy zwycięski kandydat na prezydenta USA musi uzyskać poparcie w obydwu ideologicznie konkurujących rejonach. Ostateczny wynik wyborów prezydenckich w Polsce znów zdradza ten sam podział geograficzny między zwolennikami prozaicznej Platformy Obywatelskiej i emocjonalnego Prawa i Sprawiedliwości. W ostatnich 8 latach elektorat przychylał się bardziej do opcji PO pamiętając rozhisteryzowane rządy braci Kaczyńskich, choć w większym stopniu PO uzyskiwało to poparcie na terenach zachodnich Polski. Na wschodzie Podkarpacie niezawodnie wspierało obóz bardziej prawicowy. Lecz tym razem, gdy pan Kaczyński unikał zbyt radykalnych własnych występów medialnych a pole zostawił bardziej gładkiemu kandydatowi przez niego wytypowanemu, to poparcie dla jego obozu rozszerzyło się już od Podkarpacia do województw centralnych i południowych. To już nie głucha prowincja ale i tereny obejmujące Warszawę, Kraków i Łódź które znalazły się po stronie elektoratu niezadowolenia (choć same metropolie Warszawy i Łódzi poparły Bronisława Komorowskiego). Właściwie można by określić polską geograficzną linię podziału jako podobną do granicy zaboru niemieckiego z jednej strony a zaborem rosyjskim i zaborem austriackim z drugiej. Czyli, sięgając do historii, stary Kraj Nadwiślański i Galicja w konfrontacji z Wielkopolską i ziemiami odzyskanymi. Właściwie przeszło 70% elektoratu Małopolski i Podkarpacia poparło kandydaturę Andrzeja Dudy a w nie wiele mniejszym stopniu, około 60%, to samo zrobili wyborcy ziem podlaskich, mazowieckich, lubelskich i świętokrzyskich. Wschodnie tereny wspierające Dudę głosowały na niego bardziej entuzjastycznie (zdobywając przeciętnie 64% głosów) niż tereny popierające Komorowskiego gdzie prezydent zdobył przeciętnie tylko 56% głosów. Trzeba pamiętać że trzon tej części Polski Wschodniej to tereny gospodarczo zacofane. Polska Wschodnia obejmująca województwa: lubelskie, podlaskie, podkarpackie i świętokrzyskie to makroregion wyróżniający się nie tylko kryteriami geograficznymi, ale też ekonomicznymi. Te cztery województwa w roku 2005 wykazywały się najniższym PKB na mieszkańca w rozszerzonej wówczas Unii Europejskiej. Dlatego województwa te zostały objęte specjalnym dodatkowym lecz tymczasowym wsparciem unijnym w formie programu “Rozwój Polski Wschodniej”. Mimo tych inwestycji , z najnowszych danych GUS wynika, że w 2012 roku PKB liczony na mieszkańca województw położonych na ścianie wschodniej był jeszcze mniej korzystny w stosunku do średniej krajowej niż w 2001 roku. Na przykład w województwie podkarpackim w 2012 roku PKB na osobą był niższy o 33 proc. od średniej krajowej, podczas gdy dekadę wcześniej ta różnica PKB wynosiła zaledwie 28,1 proc. Przepaść między Polską A i B powiększa się chociaż na rozruszanie wschodnich regionów przeznaczono miliardy złotych z funduszy unijnych. W przeliczeniu na mieszkańca dopłaty dla potrzeb województw wschodnich były w latach 2007-12 znacznie wyższe niż dla zachodnich. Wciąż jest mało dobrych dróg a kiepska infrastruktura zniechęca biznes. Biedne regiony to głównie regiony rolnicze – poza wielkimi miastami nie ma rozwiniętego przemysłu i usług. W województwie podlaskim np. zajęcie w rolnictwie ma 30 proc. pracujących, czyli dwa razy więcej, niż wynosi średnia w całym kraju. Coraz więcej też osób młodych emigruje do większych ośrodków lub zagranicę. Według danych GUSu w roku 2013 najmniej produktywni są mieszkańcy województwa lubelskiego (70,6% średniej krajowej) a szczególny problem miało województwo świętokrzyskie gdzie niewielki produkt krajowy brutto wytwarzany w tym regionie zmalał jeszcze bardziej w stosunku do 2012 gdy inne województwa, nawet te wschodnie, były na plusie. Jest to teren przeważnie rosczeniowy wobec budżetu państwa i budżetu Unii i czuje że ekipa rządząca za słabo reagowała na ich potrzeby i postulaty. Odezwał się w tych wyborach mocniej niż kiedykolwiek głos Polski katolickiej, rolniczej, nie podążającej za konkurencyjnym prosperującym zachodem Polski. Ale również odezwał się głos młodzieży zradykalizowanej przez nudne bezideowe elity polityczne i gospodarcze które niby blokowały im możliwości szybkiego współudziału z roztrąbionym przez media państwowe “cudzie gospodarczym”. Tu duży udział we wciągnięciu młodego sfrustrowanego elektoratu do udziału w wyborach miał rockowiec Paweł Kukiz który zdobył 20% głosów w pierwszej turze i przekazał mimochodem lwią część tego elektoratu Andrzejowi Dudzie. Tym razem machina wyborcza Platformy zawiodła głownie przez zaniedbanie ze strony samego przezydenta i jego sztabu którzy jej nie uruchomili bo jeszcze miesiąc wcześniej liczyli na re-elekcję prezydenta w pierwszej turze. Oto efekty zaniedbania własnych wyborców. Głosy niezadowolenia trwały oczywiście przez cały okres rządów Tuska i Komorowskiego ale rozsądek i wiara w postęp gospodarczy i sprawność rządzenia koalicji PO-PSL zapewniały temu obozowi regularne zwycięstwa wyborcze. Ale już niejasny wynik zeszłorocznych wyborów samorządowych powinien był być ostrzeżeniem dla rządu że teraz może być inaczej. Trzeba przyznać że Andrzej Duda był atrakcyjnym kandydatem dla wielu. Młody 43-letni prawnik był wyraźnie osobą wykształconą, przyzwoitą, z sympatyczną rodziną. Znał się na prawie administracyjnym i nabrał dobrego doświadczenia służąc zarówno w kancelarii prezydenckiej Lecha kaczyńskiego jak i w parlamencie europejskim. Rzadko powoływał się publicznie na kontrowersyjną postać swojego sponsora Jarosława Kaczyńskiego, nie mówił o dręczących sprawach jak Smoleńsk, nie wracał do swojego poprzedniego wsparcia dla nieudanej ustawy aby więzić lekarzy wykonywujących zabiegi “in vitro”. Krytykował decyzje rządu i prezydenta Komorowskiego ale nie unosił się i nie wpadał w obelżywe oskarżenia tak charakterystyczne dla jego obozu politycznego. Zapowiadał że będzie “służył i słuchał obywatelom” i że będzie prezydentem “dialogu, porozumienia i rozmowy” z wszystkimi Polakami . Do tego stopnia był przekonywujący że gdy Komorowski w ostatnich dniach nawoływał do uruchomienia “pospolitego ruszenia dla wolności” aby zachować osiągnięcia 25 lat wolności i demokracji to większa część społeczeństwa nie mogła dostrzec kto tej “wolności” właściwue zagraża. Chyba nie ten miły kurtuazyjny zawsze uśmiechnięty Andrzej Duda. Kandydat Duda złożył też szereg propozycji gospodarczych które były bardzo popularne ale na które większość ekonomistów łapało się za głowę. Proponowane obniżenie wieku emerytalnego według wyliczeń “Rzeczpospolitej” kosztować by miało przynajmniej 45 miliardów złotych. Propozycja dopłaty 500 złotych na każde dziecko z nabiedniejszych rodzin, a 500 złotych na drugie i kolejne dla pozostałych może kosztować, według Pracodawców RP, aż 120 miliardów złotych. Dalsze 80 miliardów złotych kosztowałaby propozycja stopniowego podniesienia kwoty wolnej od podatku zaczynając od 8 tys. złotych. Prorodzinna polityka fiskalna służyłaby szczególnie biedniejszycm województwom wschodnim, ale byłaby szkodliwa dla państwowego budżetu. Wiadomo że za aksamitną rękawiczką kandydata Dudy chowa się żelazna pięść Jarosława Kaczyńskiego. Wiadomo że stoi za nim sfrustrowany elektorat ziejący nienawiścią do “aferzystów i zdrajców” którzy posiadają to czego ta część społeczeństwa nie posiada. Wiadomo że wspiera go zdyscyplinowany aparat PiSu. Wiadomo że w tym obozie znów znajdą się na agendzie propozycje o przywróceniu kary śmierci, wprowadzeniu “demokracji wyznaniowej” (jak sugerował doradca Dudy Krzysztof Szczerski ), zakazu promowania równouprawnienia partnerstw osób tej samej płci, czy uniezależnienia prawodawstwa polskiego od norm europejskich. Dla jego środowiska liberalizm to wróg. Prezydent elekt już w pierwszych dniach kadzi temu elektoratowi i zanurza się w tradycyjnych rytuałach składania wieńców przed pomnikami bohaterów i w zapachu kadzidła przed obrazem Matki Boskiej w Częstochowie. Dziennikarze wciąż liczą na to że tu wreszcie pojawia się potencjalny rywal Kaczyńskiego którego ten szef PiSu nie będzie mógł zniszczyć czy odwołać. Ale Duda widzi swoją prezydenturą jako dalszy ciąg przerwanej prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Wie też dobrze że swoje obietnice gospodarcze i społeczne będzie mógł wprowadzić w życie tylko po kolejnym wygraniu przez jego obóz następnych wyborów parlamentarnych. Dlatego wszelkie mrzonki że po złożeniu przysięgi 6 sierpnia będzie stwarzał oddzielny ośrodek władzy od Kaczyńskiego jest pomyłką. A ta kampania wyborcza już się rozpoczęła, po obu stronach podziału i po obu stronach polskiej linii Mason-Dixon. Wiktor Moszczynski Dziennik Polski 29/05/2015

Friday, 15 May 2015

Miało być wyborcze trzęsienie ziemi

Zapowiadało się trzęsienie ziemy na Wyspach. Sondaże precyzowały historyczny pat między dwoma głównymi partiami politycznymi otoczonymi pomniejszymi partyjkami wśród których największą miała byc Narodowa Partia Szkocka SNP. Po raz pierwszy od czasu Wojny społeczeństwo nastawiało się z gory na rządy koalicyjne oparte w okół albo Labour albo Konserwy. Tymczasem zamiast zapowiedzianego trzęsienia nastąpił tsunami, i to z dwuch stron. Jedna lawina, ta szkocka, nie była niespodzianką. Rzeczywiście dramatyczne wyniki w Szkocji gdzie SNP zdobyła aż 56 mandatów z potencjalnych 59 były zgodne z zapowiedziami sondaży. Torysi, Labour i Lib-Demy dostali tylko po jednym kolejnym mandacie. Labour straciło tu aż 50 mandatów, wielu z nich reprezentowanych przez Partię Pracy przez przeszło 100 lat. Szkockie tsunami było przynajmniej przewidywalne. Natomiast w Anglii nastąpiło drugie tsunami – o barwie błękitnej. Zatopiło wszelkie nadzieje Lib Demów na odgrywanie roli trzeciej siły choćby dlatego że w żadnym wypadku 8 pozostałych posłów nie tworzyło by już żadnej “siły”. Sępy z Labour i Konserwy porozrywały okręgi konającej partii liberałów którzy zapłacili gorzką cenę za poprzednie poparcie prawicowego rządu wbrew swoim lewicującym poplecznikom. Ale potop ogarnął również przedpola labourzystowskie. Wielka fala zwycięstw konserwy doprowadziła do niespodziewanego zdobycia 331 mandatów a więc wystarczająco aby nadal rządzić Zjednoczonym Królestwem ale teraz bez żadnego poparcia ze strony innych partii. Tego się nikt nie spodziewał. Zamiast zapowiedzianych długich negocjacji nad składem następnego rządu premier Cameron mógł pojechać do Królwej w następny ranek po wyborach i poinformować ją że tworzy rząd większościowy. A to wszystko w oparciu tylko o 37% głosów elektoratu. Ale mimo zwycięstwa Torysów napięcie zostaje. Sytuacja jest nawet potencjalnie katastrofalna dla państwa, choć z innych powodów niż gdyby zwyciężyła koalicja centro-lewicy. Pierwszym problemem to Szkocja. Labour pozostaje główną partią opozycyjną ale bardzo osłabioną bo oczekującą wyboru nowego lidera po natychmiastowej rezygnacji Milibanda i poszukającą nowej strategii politycznej wobec swoich przyszłych wyborców. Natomiast drugą partią opozycyjną są już nie liberałowie a Szkoci. Są zwarci, z wyraźną drogą działania wynikającą ze swojego manifestu wyborczego domagającego się fiskalnej autonomii dla Szkocji i zaprzestania gospodarczej polityki ograniczenia wydatków państwowych. Nie mają żadnego zaufania do Torysów a szczególnie czują się oszukani przez Camerona który w zeszłym roku, zaraz po obietnicach większej autonomii przed zeszłorocznym referendum szkockim, nazajutrz rankiem po zwycięskim wyniku tego referendum oportunistycznie zapowiedział że zmiany konstytucyjne w Szkocji muszą odzwierciedlać podobne zmiany i gwarancje dla Anglii. Teraz przypadła Cameronowi rola decydowania przyszłych struktur decentralizacji władzy w samej Anglii i uzależnić od tego tempo zmian konstytucyjnych w Szkocji. Szkocja domaga się pełnej autonomii gospodarczej w ciągu następnych paru lat mimo że Szkocja nie jest jeszcze gotowa odrzucić subsydia brytyjskie oparte na budżecie kierowanym według tzw “formuły Barnetta”, czyli chce pełną autonomię ale nie od razu. Opieszałość w tych negocjacjach w najbliższych miesiącach może skłonić SNP do ponownego wpowadzenia postulatu nowego referendum do manifestu wyborczego w wyborach do parlamentu szkockiego w rolu 2016. Natomiast Cameron podejmuje już stanowcze kroki w kreowaniu oddzielnego samorządu angielskiego co grozi przyspieszeniem autentycznego oddzielenia się obu narodów których łączył0 300 lat historii. Równie groźnym problemem może być zapowiedziane referendum europejskie na rok 2017. Decyzja powołania referendum też wynikała z pewnego oportunizmu wyborczego Camerona chcąc w ten sposób zaspokoić swoich partyjnych eurofobów przed dezercją ich i wielu ich konserwatywnych wyborców w kierunku głosu syren populistycznych anty-europejskiego i anty-imigracyjnego UKIPu. Choć w wyborach UKIP uzyskał aż 12% głosów to ostatecznie zdobył tylko jeden mandat. Dlatego po wyborach UKIP jest może mniej groźny ale jego ujemny wpływ na partię Camerona pozostaje. Teraz po udanych wyborach Cameron zbiera plon swoich przedwyborczych posunięć i zmuszony będzie poprowadzić pryszpieszone negocjacje z partnerami europejskimi oglądając się wciąż na swoje prawo skrzydło. Niestety dla niego, choć uzyska jakieś kosmetyczne zmiany, ma nikłe szanse uzyskania jakichkolwiek ustępstw w sprawie wolnego poruszenia się pracowników a na tym najbardziej zależy dużej części wyborców brytyjskich. Jeżeli mimo nieudanych negocjacji Cameron będzie chciał aby UK zostało w Unii będzie musiał uzyskać poparcie nie tylko przedsiębiorców brytyjskich, którzy nie chcą tracić dostępu do jednolitego rynku, ale również musi oprzeć się na opozycji w parlamencie która w większości będzie za pozostaniem w Unii. Bo w czasie referendum Cameron będzie musiał zmagać się z silnym anty-europejskm betonem w własnej partii do których trzeba zaliczyć jego charyzmatycznego rywala w kształcie mera Londynu, Borisa Johnsona. Jeżeli Cameron przegra referendum to nie tylko nastąpi kryzys inwestycyjny ale pro-europejska Szkocja wkroczy już bezpowrotnie na drogę do pełnej niepodległości. Grozi też kryzys społeczny i gospodarczy wynikający z determinacji nowego rządu do rychłego spłacenia długu niezależnie od tego że może to spowodować £12 miliardowe cięcia w budżecie zapomóg społecznych, jak również cięcia w kosztach administracji państwowej, policji i obronie narodowej. Chce również modernizować służbę zdrowia przez wprowadzenie większego udziału usług prywatnych. Niepopularne bedą również zapowiedziane sprzedaże mieszkań uprzywilejowanym lokatorom stowarzyszeń mieszkaniowych, kiedy czynsze na rynku prywatnym i ceny kupna mieszkań idą wciąż w góre, częściowo z braku nowo wybudowanych domów. Pozostaje rosnąca obawa u przyszłych wyborców że koszta opanowania kryzysu gospodarczego spadną głównie na biedniejszych członków społeczeństwa i może się to odbić na rosnącym niezadowoleniu społecznym i nawet na strajkach i rozruchach. Również zapowiada się tendencja ograniczenia roli państwa w gospodarce i w usługach społecznych mimo że Torysi nie uzyskali na to mandatu od wyborców. Oczywiście Cameron zapowiada uruchomienie większej ilości etatów na rynku prywatnym licząc na poprawę w gospodarce globalnej ale w tym zakresie przyszłość nie zapowiada się różowo. Stoją tu różne zagrożenia. Na przykład nadgrzany kluczowy rynek chiński zmniejszy podaż na cenny eksport towarów brytyjskich do Chin, kryzys w strefie euro, tak ważnej gospodarczo dla Wielkiej Brytanii, pogarsza się po spodziewanym odejściu Grecji, tempo wzrostu gospodarki amerykańskiej też spowalnia, a ponowny prawdopodobny skok w zwyż w cenie nafty ze względu na rosnące konflikty wojenne może utrudnić dalsze plany gospodarcze oparte na wzroście gospodarki brytyjskiej. A nakoniec jest jeszcze czwarty problem który Cameron sam sobie nawarzył ogłaszając przed wyborami że nie będzie startował jako lider w wyborach roku 2020. To znaczy że nawet jeżeli jego rząd przetrwa te kryzysy gospodarcze i konstytucyjne bez rozkładu własnej partii to ostatnie dwa lata jego rządów będą pochłonięte walką o władze poszczególnych baronów partyjnych reprezentujących przynajmniej dwa wyraźne nurty ideologiczne – jeden bardziej konserwatywny i anty europejski a drugi bardziej liberalny i prounijny. Wojna domowa u góry może tylko jeszcze bardziej zaostrzyć konflikty społeczne i konstytucyjne. Sam Cameron nie jest ideologiem, jest raczej pragmatykiem w stylu Blaira, ale reklamującym siebie jako konserwatystę z liberalną twarzą sciąga na siebie odium ideologów zarówno z prawa jak i z lewa. To oni będą walczyć za 5 lat o zręby władzy w okaleczonym Zjednoczonym Królestwie. Natomiast zapowiedziane wyborcze trzęsienie ziemi miało miejsce. Ale nie w Wielkiej Brytani gdzie się go spodziewano, lecz niespodziewanie w Polsce. Zwolennicy Bronisława Komorowskiego nie docenili zawziętośći i dyscypliny ideologicznych wrogów liberalizmu Prezydenta, zaniedbali stanowczą walkę o liberalną wizję Polski i Europy, nie wzięli pod uwagę że sukcesy gospodarcze Polski nie docierają do ludności wiejskiej czy małych prowincjonalnych miast i niemal zapewnili zwycięstwo rozpolitykowanym gospodarczym amatorom. Misiowaty Komorowski okazał się lepszym prezydentem niż kandydatem na prezydenta. Niestety ta arogancja władzy jest niemal nie do odrobienia po wynikach pierwszej tury wyborów prezydenckich. Elektorat anty-systemowy i anty-europejski obnażył się w całosci zdobywając niemal 60% głosów przy bardzo niskiej frekwencji wyborczej. Polska też wpada w ręce zawziętych ideologów przy których nawet najgorliwsi prawicowi oponenci Camerona wydają się być wzorem umiaru i dojrzałości politycznej. Czy coś jeszcze uchroni Wielką Brytanię od rozbicia? Czy wysoka frekwencja w drugiej turze uchroni jeszcze Polskę? Czy coś w ogóle uchroni Europę? Wiktor Moszczyński “Dziennik Polski” 13 maj 2015

Sunday, 3 May 2015

Głosujemy na…...chaos

Trudno wyobrazić bardziej dezorientujące wybory niż obecne do parlamentu w Westminsterze które odbywają się 7 maja czyli w najbliższy czwartek. Kiedyś wybory brytyjskie były wzorem dyscypliny społecznej opartej na wyborze między partią konserwatywną (czyli tradycyjną prawicą) a lewicową Partią Pracy. Na przykład w wyborach 1951 roku 95% głosującego elektoratu oddało głos na jedną czy drugą z tych dwuch partii. Okręgi było jednomadatowe co wydawało się zapewniać jednej partii albo drugiej właściwy mandat do utworzenia rządu. Ledwo ogłoszono lwią część wyników w ciągu nocy a już ustępujący premier zamawiał ciężarówkę i tego samego dnia wyprowadzał swoje manele z Dziesiątki (“Number Ten”) w czasie gdy nowy zwycięzca podskoczył do królowej aby uzyskać prawo do stworzenia nowego rządu, zapewniając Jej Królewską Mość że posiada zaufanie prostej większośći głosów w Izbie Gmin, poczym już tego samego popołudnia zjawia się ze swoją rodziną i dobytkiem przed czarnymi drzwiami Dziesiątki na Downing Street, wchodzi bez pukania i obejmuje mieszkanie i zarazem władzę, odbierając już pierwszy telefon gratulacyjny od Prezydenta w Washingtonie. To takie proste i cały świat Brytyjczykom zazdrościł takie sprawne przekazanie władzy. Już w ostatnich latach żadna partia nie przekracżała 43% aby objąć władzę. Jeszcze w roku 1979 pani Thatcher miała 43% głosów co dawało jej przewagę przeszło 40 mandatów poselskich. Druzgocące zwycięstwo Partii Pracy pod przewodnictwem Blaira w roku 1997 w którym uzyskał przewagę 166 mandatów nad przeciwnikami też oparte było o zaledwie 43% głosów ale już w roku 2005 wygrywając zdobył zaledwie 35%. Ze względu na wyraźną większość parlamentarną społeczeństwo szanowało te wyniki bo chodziło przedewszystkiem o stabilnóść i efektywność w wykonywaniu władzy. Były to jeszcze złote lata rządów Blaira i Browna pełne optymizmu z dynamiczną gospodarką i świetnym samopoczuciem “Cool Britannia”. Nie ścierały się już ideologie polityczne bo wszystkie “mainstreamowe” partie – Labour, Konserwa, Lib-Demy - podlegały podobnej eklektycznej filozofii umorzonej w mamałydze politycznej poprawności. Ideologię zastąpił pragmatyzm. Wszystko zmienił światowy krach bankowy i następujący po nim zastój gospodarczy. Strach przed utratą pracy uwolnił masy społeczeństwa brytyjskiego od poprzednich parametrów społeczenego myślenia i zwerbował wielu frustratów w nowe formacje polityczne, a przedewszyskiem partię niepodległościową UKIP, które kwestionowały przynależność do Unii Europejskiej, nadmiar wydatkowania na świadczenia społeczne i brak kontroli nad napływem nieograniczonych fal nowej imigracji z nowych państw unijnych. Inne partie kwestionowały dominację “bańki westminsterskiej” nad interesami zubożałych mieszkańców bardziej odległych niedoinwestowanych terenów jak Szkocja, Walia czy Merseyside Rozproszenie starej wspólnej wizji solidarnego społeczeństwa doprowadziło również do rozproszenia poparcia dla głównych partii. Już widać było to w roku 2010 kiedy żadna pojedyncza partia polityczna nie była w stanie uzyskać pełnego mandatu społecznego podobnego do tego który osiągali w swoim czasie Margaret Thatcher i Tony Blair. Wówczas już tylko 65% głosów, a nie 95%, padło wspólnie na dwie główne partie, w tym 37% na konserwatystów którzy po raz pierwszy w historii Wielkiej Brytanii założyli koalicję z drugą partią natychmiast po wyborach. Była to wielka szansa dla Liberałów-Demokratów ale również dla innych partii poza głównym nurtem jak na przykład Zieloni, Narodowcy Szkoccy (SNP), Plaid Cymru a szczególnie UKIP który okazał się najpopularniejszą partią w ostatnich wyborach europejskich . Mimo większej ilości głosów które padły na te periferyjne ugrupowania uzyskali bardzo mało mandatów w roku 2010. Przeszło 53% głosów poszło na kandydatów którzy przegrali a więc te głosy nie były odzwierciedlone w reprezentacji parlamentarnej. Taki frustrujący stan rzeczy tolerowano tak długo jak system wyborczy mogł zapewnić mocny rząd wywodzący się z jednej partii. Gdy w roku 2010 ten system zawiódł to znaczna część elektoratu straciła zaufanie do elit politycznych i do jednommandatowego systemu wyborczego. Jest to wyraźne w wyborach obecnych. Poparcie każdej z obydwu partii czołowych opiera się już tylko na 33% wyborcach. Jedno już wiemy o wyniku w najbliższy czwartek. Nikt nie wygra. Żadna partia nie przekroczy koniecznych 324 mandatów poselskich. Walka idzie o pierwsze miejsce w ilości mandatów poselskich na bazie której może się wyłonić stabilny układ polityczny na następne 5 lat. Wiadomo tylko że będzie albo koalicja albo rządy mniejszościowe oparte na cichym porozumieniu międzypartyjnym. Ale kto z kim? Torysi alarmują że jeżeli nawiększą ilość głosów zdobędzie teraz Partia Pracy Ed Milibanda to nastąpi chaos. Zapowiadają chaos gospodarczy bo według nich Labour nie zdobędzie zaufania inwestorów zagranicznych czy rodzimych przedsiębiorców, zainicjuje nowe podatki jak Mansion Tax skierowany do właścicieli mieszkań powyżej wartości £2mln, zwiększy dług państwowy na skutek opóźnienia jego spłaty i wprowadzi nadmiar nowych kontroli w gospodarce, szczególnie w sektorze energii i wynajmu mieszkań. Ale jeszcze bardziej biją na alarm przewidując chaos konstytucyjny gdyż, twierdzą, Miliband będzie uzależniony od poparcia SNP a ci będą domagać się wyeliminowania wszelkich prób w ograniczeniu świadczeń społecznych i szantażować Labour aby zlikwidowali rakiety Trident i szli dalej w kierunku większej autonomii politycznej i fiskalnej dla Szkocji. Najbardziej propaganda wyborcza konserwy jedzie na straszaku dominacji secesjonistów szkockich nad przyszłym rządem lewicy i ten argument rzeczywiście trafia do wyobraźni przeciętnego wyborcy angielskiego. Torysi chwalą się swoimi dokonaniami w ustabilizowaniu gospodarki , niezależnie od tego że obecny wzrost gospodarczy zaczyna ponownie zwalniać i pytają po co oddawać władzę tym którzy doprowadzili do poprzedniego krachu gospodarki (zapominając może że głównym powodem krachu były nieodpowiedzialne inwestycje nieuregulowanych bankowców). Z drugiej strony gdyby przewaga mandatów była w rękach konserwatystów Davida Camerona to też mamy chaos. Zapowiada się chaos społeczny bo wciąż nie wiadomo gdzie padną zapowiedziane £12 miliardowe cięcia w usługach społecznych; chaos w edukacji bo konserwatyści wciąż pchają program tzw wolnych szkół utrudniający samorządom w zapewnieniu miejsc wszystkim uczniom; chaos w gospodarce i polityce zagranicznej związany z zapowiedzianym referendum europejskim i nakoniec chaos władzy wynikający z zapowiedzi Camerona że osobiście zrezygnuje w ciągu następnej kadencji. Ten chaos zwiększy się przez nacisk ze strony UKIP który chce przyspieszyć referendum. Poprzez swój wpływ na prawicowych eurofobów w mediach i partii konserwatywnej UKIP będzie żądał aby przyszły rząd Camerona zadeklarował sie za oderwaniem się od Europy już w czasie referendum. Cameron byłby w sytuacji bez wyjścia bo wciąż zapowiada przeprowadzenie negocjacji o lepsze warunki ze strony partnerów unijnych aby pozostać w Unii a każde dziecko wie że tych dogodnych warunków od pani Merkel i innych premierów europejskich nie otrzyma. A jeżeli większość społeczeństwa opowie się za wyjściem z Unii to SNP z kolei bedzie traktowało to jako ostateczny powód do wznowienia akcji za oderwaniem się pro-unijnej Szkocji od anty-unijnej Anglii. Trudno wyobrazić jak rząd Camerona mógłby uniknąć katastrofy. Co nas chroni przed tym chaosem? Przywódca Lib-Demów Nick Clegg zapowiada że będzie gotów wejść w koalicję z Labour lub z Konserwą i będzie gwarantem że żadna z tych opcji nie pójdzie w kierunku skrajności prawicowej czy lewicowej ale trudno wyobrazić aby mógł powstrzymać konserwatystów od zapowiedzianego referendum. Poza tem najnowsze sondaże wskazują że Clegg może sam przegrać w swoim własnym okręgu wyborczym Sheffield Hallam. A poza osłabionymi liberałami jedyne ugrupowania na których poparcie mogą liczyć konserwatyści są UKIP i Unioniści z północnej Irlandii którzy wspólnie zdobędą nawyżej około 10 mandatów. Nawet jeżeli Labour zakończy na drugim miejscu, szczególnie po druzgocących stratach w Szkocji, to sama matematyka dyktuje że najbardziej prawdopodobnym wynikiem może być jakaś umowna współpraca Partii Pracy z SNP i liberałami mimo zaprzeczeń Milibanda. Przywódca SNP, pani Sturgeon, bezczelnie domaga się aby Miliband poddał się jej warunkom współpracy nie wyczuwając, świadomie czy nie, że w ten sposób wzmacnia argumenty i pozycję Torysów. Miliband ma jeszcze pare dni czasu aby powiedzieć ambitnej pani Sturgeon z partii szkockiej że to on będzie układał szkałt przyszłego rządu, a nie ona – “take it or leave it”. Myślę że Polacy będą kierować się w tych wyborach różnymi względami. Już obydwie główne partie zapowiedziały że ochronią polski A level. Chwała Polskiej Macierzy Szkolnej i organizacjom polskim w terenie że ten nacisk podtrzymali. Nowszym imigrantom będzie zależało na bardziej społecznie wrażliwym i mniej szowinistycznym programem wyborczym Partii Pracy, zaś polskim przedsiębiorcom i starej tradycyjnej polonii bardziej odpowiadają hasła gospodarcze i społeczne Torysów. W wypadku interesów Polski bardziej będą odpowiadać pro-unijne dążenia Milibanda niż chwiejny oportunizm Camerona wobec Unii Europejskiej biorąc pod uwagę że większość jego partii jest za opuszczeniem Unii Europejskiej już teraz. Odejście UK znacznie osłabi pozycję Polski jako głównego kraju unijnego poza strefą euro. Mówiono mi że premier Cameron nie kwapił się odwiedzać Polskę w czasie swojego urzędowania, więc może mu na Polsce i Polakach aż tak nie zależy? Biorąc pod uwagę “polskie” pochodzenie Milibanda i życzliwy stosunek do nas jego brata może premier Miliband by z nami bardziej się liczył. Wiktor Moszczyński Dziennik Polski 1 maj 2015