Już od tygodnia żołnierze śpią na podłodze Kapitolu, pod wielką kopułą, na klatkach
schodowych,przy wielkim pomnikiem wolności. Senatorzy rozdają im pizze, i oprowadzają
po salach tej kolebki wolności. FBI sprawdza lojalność każdego żołnierza. A wokoło
góry Kapitolu i przed Białym Domem postawiono 2 i pół metrowe płoty metalowe
pokryte drutami kolczastymi aby zapewnić że dalsze debaty w Senacie i Izbie
niższej, jak i sama inauguracja, odbędą się bezpiecznie. Ceremonię ukażą nam
tylko w mediach. Inne służby bezpieczeństwa przygotowują się na zbrojne
demonstracje przeciw nagraniu inauguracji we wszystkich 50 stanowych stolicach.
W październiku pisałem optymistycznie o dniu wyzwolenia 3 listopada. Wtedy
elektorat amerykański wreszcie miał się pozbyć prezydenta Trumpa, który
zachwaszczał urząd prezydencki przez ostatnie cztery lata trując demokratyczny
fundament państwa swoim jadem kłamstw i osobistych gróźb. Okazało się że to zbyt
optymistycznie. Pamiętamy jak groził że, w wypadku ogłoszenia wygranej rywala,
nie uzna wyniku wyborów bo już z góry spodziewał się defraudacji w głosowaniu
pocztą. Miałem nadzieję, że jego decyzja odmowy przyjęcia przegranej potrwa parę
dni, no może tydzień albo dwa, ale teraz już nawet po orzeczeniach sądowych, ta
gra się nie kończy. Powinienem był jednak domyślić się że to nie chodzi tylko o
„grę”. Dla niego to jest sprawa życia i śmierci. On święcie wierzy że wygrał, i
że wygrał znakomitą większością, bo jego elektorat go kocha i aprobuje jego
postawę.
Trump jest do tego stopnia narcyzem że nie może wyobrazić sobie
przegranej. I to nie tylko dlatego że wówczas jako szary obywatel Stanów
Zjednoczonych będzie pociągnięty do odpowiedzialności za masę przestępstw natury
państwowej i osobistej. Ale również dlatego że nigdy w życiu nie przyjął do
swojej świadomości jakichkolwiek klęsk czy spraw przegranych, mimo trzech
bankructw, dwóch rozwodów i wieloletniego pasma potępienia w mediach
publicznych, którymi kompletnie gardzi.
Prezydent Trump zawsze potrzebował pochwał w otaczającym go środowisku, jak
skorupiak potrzebował wodę. Bez tego nie może oddychać ani działać. Otoczony
pochlebcami czuje się dobrze, wszystkich kocha, jest buńczuczny i odważny.
Kiedy, jak na początku jego kadencji, był otoczony jeszcze ludźmi kompetentnymi,
czuł się nieswojo. Ale w końcu każdy po kolei doświadczył jego samouwielbienia i
braku samokontroli, poznał się na jego ignorancji i mściwości, i czuł potrzebę
wycofać się z tego cyrku aby nie zatracić swój honor i powagi w środowisku nauki
czy biznesu. Później otaczali go już oportuniści wszelkiej maści i ideolodzy o
wyraźnie nacjonalistycznym i rasistowskim obliczu. Na ogół nie temperowali jego
zachcianek, nie powstrzymywali go od wypowiedzi „nieuczesanych” w Twitterze, i
cynicznie wtórowali mu w swoich własnych publicznych wypowiedziach.
Poza tym prezydent miał manię wyrzucania i darcia papierów, memorandów po
przeczytaniu ich, mimo zakazu tej praktyki przez ustawę wprowadzoną po
prezydenturze Nixona. Było koniecznością zatrudnić dodatkowo aż 10 urzędników,
aby zbierać po prezydencie z podłogi zniszczone i podarte kartki, aby je sklejać
taśmą klejącą i zachować w archiwach. Po spotkaniach sam na sam z prezydentem
Putinem, a potem z Kim Dzong Un, kazał tłumaczce przekazać mu protokół ze
spotkania, który później zaginął. Bo Trump rozumiał, że największą korektą do jego
kłamliwych narracji są świadectwa nagrane i pisemne tego, co poprzednio powiedział.
Wierzył tylko w to,co myślał w danej chwili. Wszelkie insynuacje, że kiedyś myślał
inaczej, były po prostu „fake news”. Był istną instytucją fabrykującą niedomówienia
i otwarte kłamstwa, z tym tylko uzasadnieniem, że sam w nie wierzył. Jego najbliższe
otoczenie cynicznie to przyjmowało i przekazywało dalej szerszej publice, a jego
zwolennicy święcie wierzyli, że wszystko co mówił było prawdą.
Kiedy było już jasne 4 listopada ub.r., że Joe Biden wygrywał wybory znaczną
większością, mimo nieukończenia jeszcze w liczeniu pozostałych głosów, główne media,
łącznie z prawicowym „Fox News”, ogłosiły zgodnie ze zwyczajem zwycięzcę. Biden, a
nie Trump. Był to moment w którym tradycyjnie kandydat przegrywający dzwoni czy
pisze do zwycięzcy, przyznając swoją przegraną i gratulując przeciwnikowi
zwycięstwo. Wówczas głowy innych państw mają okazję przekazania swoich
gratulacji i dobrej woli nowemu przywódcy, a nowy prezydent elekt ma dwa i pół
miesiąca czasu, aby przejąć od poprzednika wszystkie znaczące sprawy, wyznaczyć
swoją drużynę do sprawowania władzy i przygotować się do rządzenia
najpotężniejszym państwem na świecie.
Jednak prezydent Trump nie przyjął prawdy o przegranej nawet w momencie kiedy
wszystkie 60 apeli przeciwko poszczególnym wynikom zostały odrzucone przez sądy.
Zarzuty okazały się bezpodstawne. Media państw demokratycznych dawno już uznały
zwycięstwo Bidena, ale nie przyjmowały tej prawdy ani media moskiewskie ani nasza
TVP, wciąż powtarzająca mantrę o sfałszowanych wyborach. Trump nie przyjął tej
prawdy nawet 16 grudnia, gdy Kolegium Elektorów potwierdziło wynik na podstawie
zakończonego liczenia, ten sam wynik z resztą ogłoszony przez media 6 tygodni
wcześniej. Ale dotychczas lojalni zwolennicy Trumpa jak wiceprezydent Mike Pence
i przywódca republikanów w Senacie, Mitch McConnell, zaakceptowali wreszcie wynik.
Wówczas obiekcje Trumpa straciły podstawę prawną. Lecz Trump i jego najbliższe
otoczenie wciąż nawoływało partię republikanów do odrzucenia w senacie zatwierdzonego
wyniku ogłoszonego przez Kolegium Elektorów. Miało to się odbyć 6 stycznia br. Nie
panując już zupełnie nad sobą i nie bacząc na rzeczywistość, Trump mówił wciąż o
skradzionych głosach. Tego dnia przed Białym Domem, napędził gęsto stłoczony
(mimo restrykcji antycowidowych) tłum zawiedzionych wzburzonych zwolenników jego
rzeczywistości do przemaszerowania, wraz z nim, do wzgórza Kapitolu, aby
nakłonić republikańskich senatorów i chwiejnego wiceprezydenta do odrzucenia
wyników wyborów w kluczowych stanach. To miało być, w słowach jego przybocznego
prawnika Giuliani, wykonane w średniowiecznym stylu „próbą przez walkę” (trial
by combat).
I wściekły tłum wiedzony emocją ruszył, ale już bez wodza, który
zaraz czmychnął z powrotem do Białego Domu. Gorliwi demonstranci podeszli pod
wzgórze Kapitolu, wtargnęli siłą do budynku gdzie odbywało się rytualne senackie
zatwierdzenie wyników wyborów, pędzili po schodach i korytarzach szukając
„winnych” legislatorów, grożąc niektórym szubienicą, wymachując zakazaną flagą
secesyjnych południowców, bijąc strażników budynku i niszcząc napotkane obiekty.
Zebranie zawieszono do nadejścia Gwardii Narodowej, która wypędziła
demonstrantów. Ostatecznie zginęło 5 osób, a więc: policjant trafiony rzuconą
gaśnicą, kobieta zastrzelona przy próbie włamaniu się do sali senatu, i trzech
demonstrantów w wyniku zawału serca. Media światowe oburzone. Nawet nasza TVP to
potępiła, ale oczywiście po swojemu (porównała demonstrantów do legalnej
opozycji w Sejmie).
W swojej zaburzonej wyobraźni prezydent Trump nie przyjmuje odpowiedzialności za
tę, nie zaplanowaną, i powiedźmy jasno, bałaganiarską próbę zamachu stanu. Izba
reprezentantów przegłosowała wobec niego po raz drugi impeachment, czyli postawiła
go w stan oskarżenia, a senat ma go osądzić, ale już w terminie po zakończeniu jego
kadencji.
Choć zamach na Kapitol był szokiem dla kraju to popularność Trumpa w
sondażach spadła tylko do 29%. Dalej część społeczeństwa, prawie 100 republikańskich
członków Izby, plus około 5 senatorów, nie uznaje prezydentury Bidena. Jest to moment
przypominający rozpoczęcie wojny secesyjnej w roku 1860, po inauguracji Lincolna,
kiedy powstały w państwie dwa odrębne obozy, posługujące się odrębnymi rzeczywistościami.
W historycznej chwili inauguracji, mimo poparcia większej części społeczeństwa, prezydent
Joe Biden i wiceprezydent Kamala Harris muszą występować w otoczeniu uzbrojonej
ochrony. I tym razem tylko wiceprezydent Pence, a nie prezydent Trump, będzie
jawnym symbolem przekazania władzy między jedną administracją a drugą.
A
Trumpowi grozi nie tylko impeachment, który może mu odebrać prawo do
kandydowania do jakiejkolwiek funkcji w przyszłości, ale i oskarżenia o
przestępstwa wobec konstytucji Stanów Zjednoczonych. I to nie wszystko: czekają
go specyficznie oskarżenia wobec stanu New York, przekręty podatkowe, zadłużenia
na 400 milionów dolarów wobec Deutsche Bank, a nawet sądy o zgwałcenie dwóch
kobiet.
Na każdym kroku jego zagorzali zwolennicy, często uzbrojeni w broń palną,
będą traktować go jako męczennika i znajdą sposoby na gwałtowny lub bierny
opór przeciwko nowej administracji, choćby w sprawie ochrony przed
rozszerzaniem pandemii która uśmierciła już przeszło 400,000 Amerykanów.
Tylko Trump będzie mógł to powstrzymać. Możliwe że, pod realną groźbą uwięzienia,
wreszcie odwoła sie do rzeczywistości, przyzna że przegrał wybory i poprosi o
ułaskawienie. W imieniu pokoju i zażegnania dalszej wojny wewnętrznej, Biden
wówczas prawdopodobnie ułaskawi go od przestępstw federalnych. Ale nie od jego
długów i przestępstw natury osobistej. Tu sprawiedliwość czeka na Trumpa,
nieodwołalnie.
iktor Moszcyński Tydzień Polski 22 styczeń 2021
No comments:
Post a Comment