Tuesday, 31 August 2021

Kogo jeszcze „zdradzi” Ameryka?

 



Przyspieszona ewakuacja z Kabulu wojsk NATO, i osób zagrożonych nagłym zwycięstwem Talibów, odbywała się w atmosferze wstydu i upokorzenia. Społeczeństwa zachodnie odczuwały że osiągnięcia cywilizacyjne ostatnich 20 lat w Afganistanie, okupione tyloma ofiarami ludzkimi i materialnymi, zostały zmarnowane, i że zdradzono kiełkujące się państwo afgańskie ze swoimi zrębami demokracji i równouprawnienia kobiet. Wyraźnie ten wstyd i upokorzenie czuli tu brytyjscy parlamentarzyści,  a także media publiczne i społeczne. A najbardziej czuli to wojskowi amerykańscy i brytyjscy, i ich rodziny, które straciły swoich najbliższych lub zostały permanentnie obarczone kalectwem ojca czy brata. Myślę że podświadomie czuli to też Polacy, przewrażliwieni na swoją własną historię, widząc w pierwszej zeszłorocznej umowie Trumpa z Talibami odpowiednik tajnej umowy zawartej w Teheranie, a w ostatecznym ciosie wymierzonym w plecy wolnego Afganistanu przez Bidena, już całkowitą zdradę jałtańską.

  Poczucie wstydliwej przegranej wzmocniła świadomość że wojna która została rozpoczęta jako akcja przeciw napadom terrorystycznym w Ameryce, zakończyła się niespodziewanym aktem terroru który zabił niemal 200 osób, w tym 12 amerykańskich żołnierzy. Amerykanie i ich sojusznicy stracili nie tylko 3500 żołnierzy w czasie tej wojny z Talibami i ich sojusznikami, ale w wyniku masowej kapitulacji sojuszniczych wojsk afgańskich, zostawili w rękach wrogów $85 mld sprzętu wojskowego, w tym 72 tys. ciężarówek wojskowych, niezliczoną ilość nowoczesnej broni palnej i 33 helikopterów typu Black Hawk.

Oryginalny powód inwazji był uzasadniony i wynik był skuteczny. Pozbyto się Talibów z terenu Afganistanu, a razem z nimi te grupy terrorystyczne jak Al Kaida, które wykorzystywały anarchię w tym państwie aby prowadzić ataki na Wielkiego Szatana, czyli Stany Zjednoczone. Ale następny projekt, aby zjednoczyć regionalne szczepy w jedno scentralizowane państwo o obliczu demokratycznym z zabezpieczonymi prawami kobiet, był jednak za bardzo ambitny. Wzory demokratyczne wprowadzone odgórnie w krajach pozbawionych tych tradycji i przywiązane do swoich szczepowych hierarchi, nie byłyby w stanie funkcjonować bez nepotyzmu i korupcji, która z czasem stawała coraz mniej znośna dla cierpiącej ludności wiejskiej. Talibowie, chowający się w jarach sąsiedniego Pakistanu, mogli szybko wykorzystać niechęć mieszkańców. Wprowadzenie demokratycznego i scentralizowanego państwa wymagałoby przynajmniej dwa pokolenia, a nie tylko dwie dekady. Tymbardziej że w międzyczasie Ameryka zobowiązała się wprowadzić taki sam eksperyment z Irakiem. Podatnik amerykański widział tylko bezterminową wojnę: toteż kolejno Obama, a potem Trump, i w końcu Biden, zobowiązali się z tym eksperymentem państwowotwórczym zakończyć. 

Szczególnie Trump chciał zabezpieczyć swój elektorat amerykański który narzekał na ciągłe „wojny na zawsze” w Afganistanie i w Iraku, ofiarowując mu wreszcie zejście z pola walki bez dalszego rozlewu krwi. Od początku Trump chciał zerwać z zobowiązaniami Ameryki wobec sojuszników, jeżeli jego elektorat nie miał z nich bezpośrednich korzyści. Był gotów popierać bezgranicznie Izrael by uzyskać poparcie potężnej lobby żydowskiej. Natomiast jedyne lobby wewnętrzne w sprawie Afganistanu były osierocone rodziny wojskowych, i znużeni podatnicy, kwestionujący koszty wiecznych wojen. Trump zwalniał z kolei wojskowych i doradców którzy nie mogli mu zaoferować konkretnego rozwiązania w Afganistanie, ani strategicznego zwycięstwa, ani strategicznego wyjścia. Jego priorytetami były Ameryka Pierwsza, potem jeszcze Izrael, a potem długo, długo nikt, a na koniec niewdzięczni alianci europejscy i azjatyccy, którzy marudzili i nie dopłacali do kosztów ich obrony przez Amerykę. W takim rozumowaniu, zbankrutowany rząd afgański, cieszący się poparciem tylko 5% elektoratu, i spenetrowany przez korupcję na każdym szczeblu, w ogóle się nie liczył.

W polityce zagranicznej Trump był oportunistą, a nie ideologiem. Nie miał światowej wizji roli Stanów Zjednoczonych jako powszechnego obrońcy demokracji, wolnego rynku czy praw człowieka na świecie, którą posługiwali się jego poprzednicy, a szczególnie Reagan, Bush senior, Clinton czy Obama. Trumpowi wystarczały cele bardziej przyziemne. Chodziło mu nie o stały pokój, ale o święty spokój. Nie rozumiał że jeżeli Ameryka opuszcza teren i zostawia tam próżnię, ktoś inny, niekoniecznie sojusznik, Amerykę zastąpi. Nie szanował sojuszników demokratycznych jak Merkel, Macron czy Theresa May, zmagających się z opornymi sceptycznymi elektoratami. Czuł się lepiej w otoczeniu bezkompromisowych decydentów nie oglądających się za bardzo za prawami demokratycznymi, jak Putin, Netanyahu czy Mohammed bin Salman, lub z kolei wpatrzeni bezkrytycznie w jego opatrzność, jak Andrzej Duda czy Boris Johnson. Lecz ten niekonwencjonalny oportunizm dał Trumpowi możność innej, bardziej realistycznej, oceny dla groźby militarnej i handlowej ze strony imperialnych Chin. Gotów był nawet wywołać wojnę celną z Chinami, oskarżając ich bezpośrednio o subsydiowanie swoich cen eksportowych

Biden po prostu kontynuuje Trumpa odejście Stanów od konfliktów na Bliskim Wschodzie. Amerykanów nie ma już w Syrii, Jemenie, Somalii. Trump zdradził poprzednio Kurdów syryjskich z którymi wcześniej pokonał Emirat Islamski. W grudniu ostatnie wojska wyjdą z Iraku, o ile ten kraj nie powtórzy implozji Afganistanu. Ameryka nie interweniuje w wojnach domowych w Etiopii, Południowym Sudanie, lub Mozambiku, Kongo, Nigerii czy Mali, mimo że w tych ostatnich zagraża islamski terror. Usuwa pociski antyrakietowe z Kuwejtu, Jordanii i Arabii Saudyjskiej. Coraz bardziej kontrolującą rolę mają tu Rosja i Iran, choć ten ostatni wciąż jeszcze jest przyciśnięty do muru w sprawie swojego programu nuklearnego.

Alianci i wrogowie Ameryki na całym świecie obserwują negocjacje supermocarstwa z Talibami już nie z poczucia siły, ale z zupełnego uzależnienia. Amerykanie pokładają jednak wiarę że Talibowie wypuszczą jeszcze dalszych sprzymierzeńców, będą eliminować grupy międzynarodowego terroru i nie będą podburzać porządek w sąsiadujących terenach jak Pakistan i Tadżykistan. Ale po swoim wyjeździe we wtorek, Amerykanie nie będą mieli żadnej formy nacisku, nawet nie te $7 mld dolarów należących do Afganistanu, leżących w łożach Banku Ameryki. Zależy która frakcja, umiarkowana Baradura, czy wręcz krwiożercza Haqqaniego, opanuje sytuację w Afganistanie. Talibowie mogą w końcu egzystować z eksportu maków, a z resztę dopomogą im Chiny.

Biden nie przeprasza za tę klęskę w Afganistanie, bo uważa że to było tylko skutkiem poprzedniej decyzji Trumpa, którą nie był w stanie zmienić. Odejście miało być zorganizowane i bezkrwawe. I to by się nawet Bidenowi udało, gdyby nie docenianie terminu wyjścia. Jego administracja nieprzewidziała że jeżeli Amerykanie mogą dogadywać sie z Talibami bezpośrednio, to tak samo każdy lokalny przywódca wojskowy w Afganistanie też może sie z nimi dogadać, bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Dlatego Talibowie tak szybko opanowali niemal cały kraj, łącznie ze stolicą, i zmusili wojska alianckie do organizowania swojego wyjazdu i ratowaniu swoich rodaków i podopiecznych w terminie dyktowanym już przez Talibów. Zamiast wycofywać się w ładzie i spokoju gdy Kabul był jeszcze w rękach rządu afgańskiego, Amerykanie i Brytyjczycy zwlekali do ostatniej chwili, nie licząc na nagłą implozję władzy. Francuzi szybciej się zorientowali i wyprowadzili swoich podopiecznych w maju i czerwcu. W końcu, aby dokonać gorączkową ewakuację swoich podopiecznych, przekazali ich osobiste dane Talibowi, chcąc  ułatwić dostęp tych uciekinierów na lotnisko. Kto dotarł tam na czas, ten dotarł. Kto nie dotarł, pozostał wyliczony na liście wręczonej Talibowi. Był to jakby akt donosu. Pozostają w Afganistanie pod groźbą odwetu, a nawet może śmierci, od nowych władz. Jest ich wiele tysięcy, a brytyjski minister przyznał że nie wiadomo właściwie ilu ich jest. I to było szczególnie upokarzające dla Ameryki i Wilkiej Brytanii.

Biden uważa że USA będzie miała większe wyzwania niż walkę z terroryzmem islamskim i lokalnymi wojnami domowymi. Priorytetem Bidena jest, na pierwszym miejscu, konfrontacja na wszystkich kontynentach z Chinami, a następnie, kolejno, ochrona Europy przed Rosją, walka z zagrożeniami w świecie cybernetyki, i inicjowanie współpracy w walce ze zmianami klimatycznymi.

Przyjmując że Chiny są największym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych, jak wyglądają amerykańskie plany dla Europy? Artykuł piąty paktu północno-atlantyckiego ciągle obowiązuje, i nawet w najczarniejszej godzinie, po ucieczce afgańskiego prezydenta, Prezydent Biden podkreślił to zobowiązanie. Ale zapowiedź zimnej wojny amerykańsko-chińskiej może z czasem zaabsorbować znaczne rezerwy militarne i dyplomatyczne Ameryki. Obecnie Chiny i Rosja współpracują w formie tzw. „kompleksowe partnerstwo strategiczne na rzecz koordynacji na rzecz nowej ery”. Zagrożona przez Rosję, Europa pozostaje militarnie uzależniona od amerykańskiej tarczy ochronnej. Jest też jej największym partnerem handlowym. W roku 2020 Unia Europejska importowała 195 mld euro z Ameryki (a eksportowała do USA 351 mld euro). Lecz Unia jest jeszcze bardziej uzależniona handlowo od Chin, z których importuje aż 383 mld euro (przy mniejszym eksporcie zaledwie 202 mld euro). Przy takim długu w bilansie handlowym, Europejczycy (poza Wielką Brytanią) nie będą wplątywali się w militarną konfrontację z Chinami, czy przyglądali się za bardzo naruszonym prawom mniejszości w Chinach, czy krępować się ich agresywnym nacjonalizmem. Byle nie były naruszone prawa własności prywatnej w Chinach.  W wypadku groźby  wojny z Chinami, Ameryka, pozbawiona wsparcia Europy, nie będzie chciała prowadzić walkę na dwóch frontach, z Chinami i z Rosją. Przy takim kryzysie, USA szukała by złagodzenia konfrontacji z Rosją, i namawiała Europę do pogodzenia się z utratą niezależności Ukrainy i Białorusi.

Nie jest to okoliczność prawdopodobna, ale w momencie krytycznym mogłoby to nastąpić, ze wszelkimi konsekwencjami dla przyszłego bezpieczeństwa Polski i jej sąsiadów. Pamiętajmy też że Trump pozostaje niezwyciężony i może jeszcze wrócić do władzy. NATO mogłoby wówczas zostać rozwiązane. Dlatego trzeba liczyć się z możliwością wzmocnienia własnych armii narodowych w Europie i stworzyć z nich militarnego ramienia dla Unii. Polska powinna zbliżyć się bardziej do Szwecji i Finlandii z którymi dzieli podobne zagrożenia w bezpieczeństwie, niż tkwić w mało skutecznym sojuszu Trójmorza. Broń nuklearną Francja już posiada i mogłaby jej potencjał wzmocnić dla całej Europy. Niezależna militarnie samowystarczalna Europa mogłaby dalej być partnerem militarnym, lecz niezależnym, Stanów Zjednoczonych. Nie znaczy to że proponuję rozwiązania NATO i ich gwarancji obronnych. Ale nie zaszkodzi zbudować w niedalekiej przyszłości, alternatywną strukturę mniej uzależnioną od potencjalnie niechętnego  opiekuna poza oceanicznego. Nie określiłbym koniecznie taką volte-face Ameryki jako „zdradę”, ale raczej jako poprzestawienie priorytetów na które Polska powinna być przygotowana. Ale skutek byłby taki sam.  

 

Wiktor Moszczyński        3 wrzesień 2021 

Monday, 16 August 2021

Nie mamy planety B



To już nie jest globalne ocieplenie. To globalna pożoga. Odkąd prowadzone są pomiary, świat jeszcze nigdy nie był tak gorący. Wzrost temperatury przynosi fale upałów, rekordowe susze i coraz większe zakwaszenie oceanów. Miliony gatunków flory i fauny znajdują się na skraju wyginięcia.

Już teraz kryzys klimatyczny zmusza 20 milionów osób rocznie do opuszczenia swoich domów. Mieliśmy w tym miesiącu upały dochodzące do 49 stopni C na niemal całym basenie   śródziemnomorskim. Akompaniowały im pożary lasów w Turcji, Grecji, Włoszech, Algierii, ze śmiercią ponad 100 osób. Podobne pożogi nie wygasają w Kalifornii, gdzie buszuje od miesiąca pożar zwany Dixie, który już spalił 170 tys. hektarów. Płoną łuny w puszczach Indonezji i nawet na Syberii, a dymy z pożaru tajgi dochodzą do północnego bieguna. Lasy amazońskie, dotychczas największy  dostarczyciel tlenu dla naszej kuli ziemskiej, również się palą. Zamiast tlenu, produkują trujący dwutlenek węgla CO2. Topnieją lodowce w Himalajach i na Antarktydzie, wzrasta niebezpiecznie poziom mórz i rzek. Nagłe opady deszczów powodują dramatyczne powodzie w Niemczech, w Nowym Jorku, i w Chinach, gdzie m.in. ludzie topili się w miejskiej kolejce podziemnej. 

To potężny wstrząs dla życia na Ziemi, a spowodował go globalny wzrost temperatury o zaledwie 1.1stopnia C. Na pewnym terenach, jak na przykład na arktycznej pokrywie lądowej, wzrósł nawet o 3 stopnie C, co powoduje topnienie lodowców. I pomyśmy teraz, jak spustoszoną i groźną dla życia planetę odziedziczą nasze dzieci i wnuki.

W zeszłym tygodniu ONZ opublikował nowy Szósty Raport Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych (IPCC). Składa się on z 4000 stronic analiz i konkluzji przygotowanych przez 234  naukowców z 66 krajów, podpisanych przez 196 rządów z całego świata, w tym takie kraje jak Vanuatu czy Kiribati, które mogą przestać istnieć za 50 lat, z powodu utonięcia pod wzmożonymi  wodami Pacyfiku. Wśród autorów widziałem polskie nazwiska z Australii i USA, ale chyba nie z Polski. Nic dziwnego, bo obecny rząd polski nie bierze tego jeszcze poważnie. Na ONZ-owskiej konferencji klimatycznej w Katowicach w roku 2018, polscy urzędnicy sumiennie przygotowali „mapę drogową” dla międzynarodowych akcji do kontrolowania klimatu, a tymczasem oficjalni polscy gospodarze zaprezentowali wystawę zachwalającą polskie górnictwo, a delegatów przyjęła ostentacyjnie orkiestra górnicza. Nawet teraz, polski sejm przeprowadził ustawę prowadzącą do wycinania lasów dla budowy fabryki samochodów Izera w Jaworznie. 

Dokument IPCC potwierdza, że globalne ocieplenie przyspiesza wszędzie chaos w atmosferze; wiele procesów, np. podnoszenie poziomu oceanów, rozmarzanie wiecznej zmarzliny i topnienie lodowców, trwać będzie dziesiątki, a nawet setki lat, niezależnie od tego, czy uda się powstrzymać wzrost temperatury atmosfery, czy nie. Autorzy nie mają wątpliwości, że to człowiek i emisja gazów cieplarnianych, głównie dwutlenku węgla oraz metanu, odpowiadają za nasilający się kryzys, którego skutkiem są coraz częstsze ekstremalne zjawiska, jak gwałtowne opady, fale upałów, susze i pożary. Stężenie CO2 w 2019 r. osiągnęło poziom najwyższy od co najmniej 2 mln lat, a średnia temperatura atmosfery wzrosła o 1.1 stopnia C w stosunku do okresu przedprzemysłowego. Aby zatrzymać wzrost temperatury atmosfery na poziomie 1.5 stopnia, wymagane jest natychmiastowe ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. Dotychczasowe deklaracje i podejmowane inicjatywy nie przynoszą skutków. Nie pomogła nawet pandemia i związane z nią spowolnienie gospodarcze, bo gospodarka prawie wszędzie ożywia się ponownie.

Problemem są wciąż paliwa kopalne jak węgiel, nafta, gaz ziemny czy łupkowy. Jeszcze 20 lat temu  były one światowym motorem wzrostu gospodarczego i rosnącego dobrobytu, szczególnie dla naszego powojennego pokolenia, pławiącego się w konsumpcji i w wyścigu zbrojeń. Obecnie te paliwa są czymś odwrotnym. 

 

Ale potężne lobby paliw kopalnych jest zdeterminowanym wrogiem proponowanych reform klimatycznych i inwestycji w energię odnawialną jak woda, wiatr czy promienie słońca. To lobby wpływa na polityków, argumentując, że inwestycja w energię odnawialną potrzebuje kosztownych  nakładów wspieranych „zielonymi podatkamI”. Rząd brytyjski ocenił na przykład, że od roku 2030 do 2050 taki koszt wyniesie £50mld rocznie. W Polsce oznaczałoby to przyspieszenie zamknięcia kopalń węgla, będących od stulecia chlubą polskiego przemysłu. A główni rzecznicy tradycyjnej lobby paliwowej, jak Trump, czy Bolsonaro, czy Putin, czy prawicowi politycy w Wielkiej Brytanii i w Polsce, rozdmuchują bojaźń przed nowymi inwestycjami i wykpiwają ambicje i plany opanowania emisji CO2 przez liberalnych „pięknoduchów”. 

To jest jedna strona medalu. Ale koszt wytwarzania elektryczności przez wiatr lądowy spadł o 40% w ciągu jednej dekady, a przez turbiny przybrzeżne o 30%. W tym czasie ceny solarnych paneli spadły o połowę.  Już 40% elektryczności w Wielkiej Brytanii pochodzi ze źródeł odnawialnej energii, i to się powiększa z każdym rokiem. Po prostu popyt na nową energię rośnie i z czasem pęd ku tej energii  będzie decydował o rynku, bez potrzeby wyżej wymienionego sztucznego bodźca państwowych inwestycji i „zielonych podatków”. Z tych samych powodów drogie pompy ciepła, które mają powoli zastępować obecne kotły cieplarniane, też opadną w cenie. Natomiast koszta gospodarcze klęsk żywiołowych, wynikająch z  zaniedbania katastrofy klimatycznej, będą o wiele, wiele większe.  

Ale najważniejsze jest to, że wciąż możemy zatrzymać ten proces. Być może, mimo naszych konsumpcyjnych skłonności, jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma taką szansę. Gniewne młodsze generacje czekają na to. Coraz masywniejsze i gwałtowniejsze demonstracje, jak Extinction Rebellion, świadczą o niecierpliwości młodych.

Zbliżają się dwa ważne szczyty ONZ. Światowi przywódcy, którzy wezmą w nich udział, będą musieli podjąć doniosłe decyzje w sprawie kryzysu klimatycznego i kryzysu wymierania gatunków. To moment, w którym może zmienić się wszystko – albo nie zmieni się nic.  24 listopada b.r. odbędzie się konferencja ONZ online poświęcona bioróżnorodności, która ma ustanowić nowe, ambitne zasady ochrony środowiska, by powstrzymać wymieranie gatunków. Nieco wcześniej, od 31 października do 12 listopada, odbędzie się światowy szczyt klimatyczny w Glasgowie: najlepsza okazja na podjęcie nowych zobowiązań w celu uniknięcia katastrofy klimatycznej. 

To nie będzie łatwe, ale jest nadzieja. Prawie wszystkie największe gospodarki świata zobowiązały się, że do 2050 roku zredukują emisje dwutlenku węgla do zera, a pandemia pokazała, że śmiałe, systemowe zmiany mogą nastąpić o wiele szybciej, niż się to komukolwiek marzyło. Jeśli osiągną emisje zerowe na 2050 to naukowcy przewidują, że globalna temperatura nie zwiększy się do 2 stopni C i może się ustabilizować na wzroście nie przekraczającym 1.5 stopnia C. Wówczas nie dosięgną globu najgorsze skutki zmian klimatycznych, które na pewno nastąpiłyby przy wzroście 2 stopni C. 

Ale nie wszystko jest takie proste. Ostatnio w Wielkiej Brytanii premier Johnson, który jeszcze 6 lat temu drwił z farm wiatrowych, pokłada wielkie ambicje (temat będzie podjęty na konferencji w Glasgowie) w nowej energii „niebieskego wodoru”, która stwarza zerowy dwutlenek jako paliwo dla pieców przemysłowych, pociągów czy ciężarówek. Niestety, produkcja tego wodoru wymaga masowego spożycia gazu ziemnego i pozostaje równie szkodliwa dla emisji dwutlenku, co ropa naftowa. Jak dotychczas, Johnson, poza deklaracjami, nie wykazał żadnej systematycznej mapy drogowej do wykonania zerowej emisji na rok 2050. Starmer, szef Partii Pracy, potępia go za zwłokę, ale też sam nie zaszedł wiele dalej od rządu, bo powstrzymują go zachowawcze związki zawodowe w sektorze energetycznym.

A Ziemia nie może już dłużej czekać. To jeden z najważniejszych momentów dla życia na tej kruchej planecie, bo jej i nasz los wisi na włosku. Nie musimy tylko czekać na rządy. Możemy jako konsumenci uprawiać recykling naszych towarów, jeść mniej wołowiny, lepiej izolować ściany i dachy w naszych mieszkaniach, mniej korzystać z samolotów, zamienić piece gazowe na elektryczne, czy pojazdy benzynowe na samochody elektryczne, lub inwestować więcej w transport publiczny. Możemy naszymi dotacjami wspierać liczne charytatywne organizacje informacyjne, które rozbudzają świadomość społeczeństw o kryzysach klimatycznych i zanikaniu w świecie wielu gatunków zwierząt. 

Dzięki upowszechnieniu tych informacji i raportów dochodzi do uświadomienia społeczeństw, budzi się aktywny konsument i elektorat naciskający na elity polityczne, gospodarcze i medialne, aby zamiast czczych deklaracji podejmowały konkretne działania i na szczycie uzgadniały kierunki ostatecznej międzyrządowej współpracy. Same decyzje takich państw jak Wielka Brytania, czy Francja, czy Włochy, czy Polska, nie wystarczą, bo każdy z nich obecnie dokłada zaledwie 1 procent do światowej emisji dwutlenku. Natomiast Chiny mają już wkład przerastający 29% światowej emisji, USA 14%, Indie 7%, Rosja 4%. Ich współudział w tych inicjatywach klimatycznych jest konieczny. Poza tym pamiętajmy, że dla wielu państw afrykańskich wzrost gospodarczy pozostaje priorytetem w pokonaniu nędzy i głodu ich ludności, a więc rolę kierowniczą w opanowaniu zmian klimatycznych muszą odegrać w pierwszym rzędzie państwa bardziej rozwinięte. Politycy i media będą wciągani w inne, zastępcze, problemy jak upadek Kabulu, czy wojna w Etiopii, czy powracająca groźba pandemii, czy rosnąca konkurencja handlowa Chin i Ameryki w trzecim świecie, ale naszym obowiązkiem jest przypominanie, że priorytetem pozostaje wciąż potencjalna katastrofa klimatyczna.  

Zagrożenia przed którymi stoimy są już bardzo poważne; dziś stawiają pod znakiem zapytania nasze przetrwanie. To nie jest coś, co można przeczekać. Ziemia potrzebuje silnego głosu, który się o nią upomni, gdy światowi przywódcy będą decydować o przyszłości. 

W walce o ocalenie świata nic nie jest pewne. Są tylko szanse i możliwości. Długie lata wspólnych marszów, protestów i rzecznictwa utorowały drogę do tego, co musimy zrobić teraz.. Indywidualnie, i na skali narodowej, będziemy zmuszeni dokonywać nadzwyczajnych zmian w naszym życiu codziennym. Jeśli chcemy ocalić planetę, bez rzeczy nadzwyczajnych się nie obędzie. A innej planety zastępczej, planety B, nie mamy. 

 

Wiktor Moszczyński                     Tydzień Polski      20 sierpień 2021

To już nie jest globalne ocieplenie. To globalna pożoga. Odkąd prowadzone są pomiary, świat jeszcze nigdy nie był tak gorący. Wzrost temperatury przynosi fale upałów, rekordowe susze i coraz większe zakwaszenie oceanów. Miliony gatunków flory i fauny znajdują się na skraju wyginięcia.

Już teraz kryzys klimatyczny zmusza 20 milionów osób rocznie do opuszczenia swoich domów. Mieliśmy w tym miesiącu upały dochodzące do 49 stopni C na niemal całym basenie   śródziemnomorskim. Akompaniowały im pożary lasów w Turcji, Grecji, Włoszech, Algierii, ze śmiercią ponad 100 osób. Podobne pożogi nie wygasają w Kalifornii, gdzie buszuje od miesiąca pożar zwany Dixie, który już spalił 170 tys. hektarów. Płoną łuny w puszczach Indonezji i nawet na Syberii, a dymy z pożaru tajgi dochodzą do północnego bieguna. Lasy amazońskie, dotychczas największy  dostarczyciel tlenu dla naszej kuli ziemskiej, również się palą. Zamiast tlenu, produkują trujący dwutlenek węgla CO2. Topnieją lodowce w Himalajach i na Antarktydzie, wzrasta niebezpiecznie poziom mórz i rzek. Nagłe opady deszczów powodują dramatyczne powodzie w Niemczech, w Nowym Jorku, i w Chinach, gdzie m.in. ludzie topili się w miejskiej kolejce podziemnej. 

To potężny wstrząs dla życia na Ziemi, a spowodował go globalny wzrost temperatury o zaledwie 1.1stopnia C. Na pewnym terenach, jak na przykład na arktycznej pokrywie lądowej, wzrósł nawet o 3 stopnie C, co powoduje topnienie lodowców. I pomyśmy teraz, jak spustoszoną i groźną dla życia planetę odziedziczą nasze dzieci i wnuki.

W zeszłym tygodniu ONZ opublikował nowy Szósty Raport Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych (IPCC). Składa się on z 4000 stronic analiz i konkluzji przygotowanych przez 234  naukowców z 66 krajów, podpisanych przez 196 rządów z całego świata, w tym takie kraje jak Vanuatu czy Kiribati, które mogą przestać istnieć za 50 lat, z powodu utonięcia pod wzmożonymi  wodami Pacyfiku. Wśród autorów widziałem polskie nazwiska z Australii i USA, ale chyba nie z Polski. Nic dziwnego, bo obecny rząd polski nie bierze tego jeszcze poważnie. Na ONZ-owskiej konferencji klimatycznej w Katowicach w roku 2018, polscy urzędnicy sumiennie przygotowali „mapę drogową” dla międzynarodowych akcji do kontrolowania klimatu, a tymczasem oficjalni polscy gospodarze zaprezentowali wystawę zachwalającą polskie górnictwo, a delegatów przyjęła ostentacyjnie orkiestra górnicza. Nawet teraz, polski sejm przeprowadził ustawę prowadzącą do wycinania lasów dla budowy fabryki samochodów Izera w Jaworznie. 

Dokument IPCC potwierdza, że globalne ocieplenie przyspiesza wszędzie chaos w atmosferze; wiele procesów, np. podnoszenie poziomu oceanów, rozmarzanie wiecznej zmarzliny i topnienie lodowców, trwać będzie dziesiątki, a nawet setki lat, niezależnie od tego, czy uda się powstrzymać wzrost temperatury atmosfery, czy nie. Autorzy nie mają wątpliwości, że to człowiek i emisja gazów cieplarnianych, głównie dwutlenku węgla oraz metanu, odpowiadają za nasilający się kryzys, którego skutkiem są coraz częstsze ekstremalne zjawiska, jak gwałtowne opady, fale upałów, susze i pożary. Stężenie CO2 w 2019 r. osiągnęło poziom najwyższy od co najmniej 2 mln lat, a średnia temperatura atmosfery wzrosła o 1.1 stopnia C w stosunku do okresu przedprzemysłowego. Aby zatrzymać wzrost temperatury atmosfery na poziomie 1.5 stopnia, wymagane jest natychmiastowe ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. Dotychczasowe deklaracje i podejmowane inicjatywy nie przynoszą skutków. Nie pomogła nawet pandemia i związane z nią spowolnienie gospodarcze, bo gospodarka prawie wszędzie ożywia się ponownie.

Problemem są wciąż paliwa kopalne jak węgiel, nafta, gaz ziemny czy łupkowy. Jeszcze 20 lat temu  były one światowym motorem wzrostu gospodarczego i rosnącego dobrobytu, szczególnie dla naszego powojennego pokolenia, pławiącego się w konsumpcji i w wyścigu zbrojeń. Obecnie te paliwa są czymś odwrotnym. 

 

Ale potężne lobby paliw kopalnych jest zdeterminowanym wrogiem proponowanych reform klimatycznych i inwestycji w energię odnawialną jak woda, wiatr czy promienie słońca. To lobby wpływa na polityków, argumentując, że inwestycja w energię odnawialną potrzebuje kosztownych  nakładów wspieranych „zielonymi podatkamI”. Rząd brytyjski ocenił na przykład, że od roku 2030 do 2050 taki koszt wyniesie £50mld rocznie. W Polsce oznaczałoby to przyspieszenie zamknięcia kopalń węgla, będących od stulecia chlubą polskiego przemysłu. A główni rzecznicy tradycyjnej lobby paliwowej, jak Trump, czy Bolsonaro, czy Putin, czy prawicowi politycy w Wielkiej Brytanii i w Polsce, rozdmuchują bojaźń przed nowymi inwestycjami i wykpiwają ambicje i plany opanowania emisji CO2 przez liberalnych „pięknoduchów”. 

To jest jedna strona medalu. Ale koszt wytwarzania elektryczności przez wiatr lądowy spadł o 40% w ciągu jednej dekady, a przez turbiny przybrzeżne o 30%. W tym czasie ceny solarnych paneli spadły o połowę.  Już 40% elektryczności w Wielkiej Brytanii pochodzi ze źródeł odnawialnej energii, i to się powiększa z każdym rokiem. Po prostu popyt na nową energię rośnie i z czasem pęd ku tej energii  będzie decydował o rynku, bez potrzeby wyżej wymienionego sztucznego bodźca państwowych inwestycji i „zielonych podatków”. Z tych samych powodów drogie pompy ciepła, które mają powoli zastępować obecne kotły cieplarniane, też opadną w cenie. Natomiast koszta gospodarcze klęsk żywiołowych, wynikająch z  zaniedbania katastrofy klimatycznej, będą o wiele, wiele większe.  

Ale najważniejsze jest to, że wciąż możemy zatrzymać ten proces. Być może, mimo naszych konsumpcyjnych skłonności, jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma taką szansę. Gniewne młodsze generacje czekają na to. Coraz masywniejsze i gwałtowniejsze demonstracje, jak Extinction Rebellion, świadczą o niecierpliwości młodych.

Zbliżają się dwa ważne szczyty ONZ. Światowi przywódcy, którzy wezmą w nich udział, będą musieli podjąć doniosłe decyzje w sprawie kryzysu klimatycznego i kryzysu wymierania gatunków. To moment, w którym może zmienić się wszystko – albo nie zmieni się nic.  24 listopada b.r. odbędzie się konferencja ONZ online poświęcona bioróżnorodności, która ma ustanowić nowe, ambitne zasady ochrony środowiska, by powstrzymać wymieranie gatunków. Nieco wcześniej, od 31 października do 12 listopada, odbędzie się światowy szczyt klimatyczny w Glasgowie: najlepsza okazja na podjęcie nowych zobowiązań w celu uniknięcia katastrofy klimatycznej. 

To nie będzie łatwe, ale jest nadzieja. Prawie wszystkie największe gospodarki świata zobowiązały się, że do 2050 roku zredukują emisje dwutlenku węgla do zera, a pandemia pokazała, że śmiałe, systemowe zmiany mogą nastąpić o wiele szybciej, niż się to komukolwiek marzyło. Jeśli osiągną emisje zerowe na 2050 to naukowcy przewidują, że globalna temperatura nie zwiększy się do 2 stopni C i może się ustabilizować na wzroście nie przekraczającym 1.5 stopnia C. Wówczas nie dosięgną globu najgorsze skutki zmian klimatycznych, które na pewno nastąpiłyby przy wzroście 2 stopni C. 

Ale nie wszystko jest takie proste. Ostatnio w Wielkiej Brytanii premier Johnson, który jeszcze 6 lat temu drwił z farm wiatrowych, pokłada wielkie ambicje (temat będzie podjęty na konferencji w Glasgowie) w nowej energii „niebieskego wodoru”, która stwarza zerowy dwutlenek jako paliwo dla pieców przemysłowych, pociągów czy ciężarówek. Niestety, produkcja tego wodoru wymaga masowego spożycia gazu ziemnego i pozostaje równie szkodliwa dla emisji dwutlenku, co ropa naftowa. Jak dotychczas, Johnson, poza deklaracjami, nie wykazał żadnej systematycznej mapy drogowej do wykonania zerowej emisji na rok 2050. Starmer, szef Partii Pracy, potępia go za zwłokę, ale też sam nie zaszedł wiele dalej od rządu, bo powstrzymują go zachowawcze związki zawodowe w sektorze energetycznym.

A Ziemia nie może już dłużej czekać. To jeden z najważniejszych momentów dla życia na tej kruchej planecie, bo jej i nasz los wisi na włosku. Nie musimy tylko czekać na rządy. Możemy jako konsumenci uprawiać recykling naszych towarów, jeść mniej wołowiny, lepiej izolować ściany i dachy w naszych mieszkaniach, mniej korzystać z samolotów, zamienić piece gazowe na elektryczne, czy pojazdy benzynowe na samochody elektryczne, lub inwestować więcej w transport publiczny. Możemy naszymi dotacjami wspierać liczne charytatywne organizacje informacyjne, które rozbudzają świadomość społeczeństw o kryzysach klimatycznych i zanikaniu w świecie wielu gatunków zwierząt. 

Dzięki upowszechnieniu tych informacji i raportów dochodzi do uświadomienia społeczeństw, budzi się aktywny konsument i elektorat naciskający na elity polityczne, gospodarcze i medialne, aby zamiast czczych deklaracji podejmowały konkretne działania i na szczycie uzgadniały kierunki ostatecznej międzyrządowej współpracy. Same decyzje takich państw jak Wielka Brytania, czy Francja, czy Włochy, czy Polska, nie wystarczą, bo każdy z nich obecnie dokłada zaledwie 1 procent do światowej emisji dwutlenku. Natomiast Chiny mają już wkład przerastający 29% światowej emisji, USA 14%, Indie 7%, Rosja 4%. Ich współudział w tych inicjatywach klimatycznych jest konieczny. Poza tym pamiętajmy, że dla wielu państw afrykańskich wzrost gospodarczy pozostaje priorytetem w pokonaniu nędzy i głodu ich ludności, a więc rolę kierowniczą w opanowaniu zmian klimatycznych muszą odegrać w pierwszym rzędzie państwa bardziej rozwinięte. Politycy i media będą wciągani w inne, zastępcze, problemy jak upadek Kabulu, czy wojna w Etiopii, czy powracająca groźba pandemii, czy rosnąca konkurencja handlowa Chin i Ameryki w trzecim świecie, ale naszym obowiązkiem jest przypominanie, że priorytetem pozostaje wciąż potencjalna katastrofa klimatyczna.  

Zagrożenia przed którymi stoimy są już bardzo poważne; dziś stawiają pod znakiem zapytania nasze przetrwanie. To nie jest coś, co można przeczekać. Ziemia potrzebuje silnego głosu, który się o nią upomni, gdy światowi przywódcy będą decydować o przyszłości. 

W walce o ocalenie świata nic nie jest pewne. Są tylko szanse i możliwości. Długie lata wspólnych marszów, protestów i rzecznictwa utorowały drogę do tego, co musimy zrobić teraz.. Indywidualnie, i na skali narodowej, będziemy zmuszeni dokonywać nadzwyczajnych zmian w naszym życiu codziennym. Jeśli chcemy ocalić planetę, bez rzeczy nadzwyczajnych się nie obędzie. A innej planety zastępczej, planety B, nie mamy. 

 

Wiktor Moszczyński                     Tydzień Polski      20 sierpień 2021

Tuesday, 3 August 2021

Powrót Donalda

 



Donald Tusk podjął decyzję powrotu do polityki krajowej. Po swoich sukcesach w Europie jako Przewodniczący Rady Ministrów w Unii Europejskiej, a potem jako prezes parlamentarzystów europejskich z ramienia partii ludowych, doszedł do przekonania że Ojczyzna, a przede wszystkim jego ukochana Platforma, jest w potrzebie. Wrócił do krajobrazu przyciemnionego przez ostatnie 6 lat ciężkimi chmurami monopolu władzy Zjednoczonej Prawicy i jej lidera Jarosława Kaczyńskiego.

Teren tej bitwy zdominowany był w ostatnich latach przez zmasowaną i świetnie zdyscyplinowaną armię PiSowców i ich sojuszników, obejmującą wzgórza sali sejmowej, i wspomaganą rojem kąsających nawiedzonych dręczycieli z medialnych wyżyn TVP i Radia Maryja. Zdarzały się sukcesy opozycji, choćby w wyborze znikomej większości w Senacie i świetnym, ale nie wystarczającym wysiłkiem Rafała Trzaskowskiego w zeszłorocznych wyborach prezydenckich, który przegrał tylko o pół procent głosów. No, ale przegrał. Nic więc dziwnego, że przez wiele lat opozycja była tak zdemoralizowana. 

Powrót Donalda Tuska miał być tym momentem, który odmieni fortunę polityczną. 3 lipca przejął przywództwo swojej partii i, w pasjonującym apelu, nawoływał do odzyskania wiary w możliwość zwycięstwa. Słuchałem tego nagrania z uznaniem, widząc gdzie jego polityczne doświadczenie i zdolność do natchnienia swoich sympatyków ujawnia się w ochoczej reakcji słuchaczy. Zapewnił, że „Platforma jest potrzebna, żeby wygrać walkę o władzę z PiSem”, w co już wielu członków partii przestało wierzyć. Mówił rzeczy oczywiste: o arogancji władzy do której ludzie już przywykli, o wykorzystaniu pandemii aby robić interesy, o przejmowaniu kontroli nad spółkami społecznymi przez rodziny PiSowskie, o odebraniu młodym pokoleniom nadziei na wspólną walkę przeciw zmianom klimatycznym, o osamotnieniu Polski w światowej dyplomacji, o bezkarnym wyborze nieodpowiednich osób na stanowiska państwowe, o rosnącej nietolerancji społecznej, o kontynuowaniu strategii anty demokratycznej i anty europejskiej Putina, mimo że PiS robi to, nie z miłości do Rosji, ale z powodu swoich własnych złych emocji i politycznej głupoty. Przypomniał, że nie ma w obecnym rządzie gigantów intelektualnych czy ludzi wielkiego pokroju; oni są po prostu„silni naszą słabością”. Ważność i trafność jego argumentów leżała, nie w tym że były oryginalne, ale że były odgrzewane i podane odbiorcom w odpowiednio gorącym pokrzepiającym sosie. Były ważne, bo były uwypuklone i wyliczone jako pozycje w jego akcie oskarżenia, w momencie gdy kontratak jego partii wobec PiSu się rozpoczyna.

Członkowie Platformy taki obraz sytuacji krajowej przyjęli entuzjastycznie. Ale poparcie dla Platformy w społeczeństwie było wciąż ambarasująco niskie. W połowie maja Komitet Obywatelski, w którym Platforma gra pierwsze skrzypce, miał poparcie tylko 17% w sondażach. KO znajdowało się o 8 procent w tyle za ruchem Szymona Hołowni, czyli  Polska 2050. W takim momencie Tusk nie czuł potrzeby rozliczenia się z grzechów własnej partii, czego mogłaby oczekiwać ta część elektoratu, pamiętająca jego rządy jako okres umów śmieciowych i niemal nieograniczonego kultu wolnego rynku. Daremnie w tekście Tuska szukałem oferty dla osób nie sprzyjających Platformie. Czym miał do siebie przyciągnąć zwolenników Hołowni, czy lewicy? Jaki był jego stosunek do, pominiętego w przemówieniu, Rafała Trzaskowskiego, który był obecny na Sali w czasie przemówienia? Trzaskowski  miał dotychczas na oku dużo szerszy mandat społeczny niż tylko elektorat Platformy. Czy to nie obawa że Trzaskowski może osłabić zdyscyplinowane szyki Platformy w imieniu nowej szerszej koalicji postsolidarnościowej, która ściągneła Tuska do objęcia kontroli partii w Polsce?  

W następnych tygodniach w sondażach można było odczuć efekt przyjazdu Tuska. Poparcie dla Platformy wzrosło szybko do 26%, a poparcie dla Polska 2050 opadło z 24% do 19%. Platforma uplasowała się na drugim miejscu po PiSie. Cóż z tego, skoro procent popsrcia dla PiSu nadal oscyluje w granicach 33-38%. Tusk i Hołownia wydzierają sobie nawzajem 5% elektoratu, a stosunek sił wobec innych partii na prawo i na lewo pozostaje ten sam (Konfederacja 9%, Lewica 7%, Ludowcy 3%). Wspólnie poparcie dla KO i Polska 2050 przewyższa poparcie dla PiSu, ale nie poparcie dla całej prawicy z potencjalnymi koalicjantami PiSu, jak prawicowa Konfederacja. Tylko przy współpracy z innymi partiami, jak np. z Lewicą, mógłby Tusk myśleć o wspólnej, bardziej skutecznej walce w opinii publicznej ze Zjednoczoną Prawicą. Ale nawet wtedy nie mają żadnej gwarancji zwycięstwa. Wszystkie partie opozycji musiałyby współpracować, aby znaleźć szansę na zwycięstwo, czego przedsmakiem w ubiegłych wyborach był ich sukces w opanowaniu Senatu przy pomocy niezależnych prezydentów miast. Ale do tej pory klucz do tej szerszej koalicji i szerszego mandatu społecznego miał Trzaskowski, a nie Tusk. Tusk musi się z nim ułożyć.

Niestety KO już wykazało w ostatnich wyborach prezydenckich, że ich interes nie zawsze jest zgodny z interesem Polski. Mając szansę ochronić, albo własny aparat partyjny przed zajęciem trzeciego miejsca, albo Polskę przed ponownym zwycięstwem PiSu i Andrzeja Dudy, KO wybrało tę pierwszą opcję. Zamieniło słabego kandydata, Małgorzatę Kidawa Błońską, na bardziej skutecznego Rafała Trzaskowskiego, tylko po to, aby ochronić partię przed klęską wyborczą i potencjalnym zwycięstwem Szymona Hołowni. W ten sposób zapewniło zwycięstwo Dudzie, bo nawet taki rasowy rumak wyborczy jak Trzaskowski, obarczony wciąż garbem Platformy, musiał przegrać w drugiej rundzie. Platforma musi się przynać przed wyborcami do swoich błędów i zapewnić poprawę.

Natomiast Jarosław Kaczyński, przekonany o słabości swoich przeciwników zarówno w Polsce, jak i w Brukseli, przygotowuje natarcie agresywne i wielostronne, które według jego obliczeń, zapewni mu zwycięstwo wyborcze w kluczowym momencie, nawet jeżeli tymczasowo może się zachwiać jego obecna koalicja sejmowa. Z jednej strony, prezentuje atrakcyjne oferty gospodarcze Nowego Ładu z których wszyscy mniej zamożni będą mogli skorzystać, a z drugiej, rozbudza napięcia społeczne w bezlitosnym szeregu ataków na wartości liberalne i na europejskie prawodawstwo.

Nowy Ład, przemieniony teraz w Polski Ład, jest częściowo, ambitnym 7-letni programem inwestycji i reform, kosztującym  przeszło 650 mld zł., obejmującym całokształt gospodarki, a częściowo jest próbą powtórzenia „cudu” 500plus, dającego społeczeństwu nadzieję nowych prezentów, a rządowi polityczne skutki szeroko ofiarowanej „kiełbasy wyborczej”. Polski Ład ofiaruje wszystkim wszystko, a więc dla przedsiębiorców ma być ulga na nowe inwestycje na giełdzie (IPO) i składka zdrowotna proporcjonalna do dochodu; dla rodzin jest nowy instrument finansowy dający więcej żłobków, dotacji czy mieszkań bez wkładu własnego; natomiast dla pracowników usunięto umowy śmieciowe, zapowiedziano wprowadzenie nowych progów podatkowych i 500 tys. miejsc pracy. Na semi-publicznych zebraniach dla zaproszonych, ministrowie wyliczają rytualnie, że pensje i emerytury wynoszące do 2800 zł. zostaną zwolnione z podatku, że 18 mln Polaków zyska na zmianach podatkowych, że zostaną podniesione nakłady na zdrowie, że rodziny będą miały jeszcze dodatkowe dochody, że każdy samorząd dostanie średnio po 90 mln zł na budowę nowych dróg, tabory autobusowe itd.

Dla przeciętnego obywatela są to atrakcyjne, bezbolesne oferty, ale już dużo mniej ekscytujące niż oryginalny 500plus, który zresztą znów jest wszystkim przypominany. Plan jest jednak politycznie skuteczny. Zniesienie limitów na wizyty u specjalistów popiera blisko 82 proc. badanych przez United Surveys, a także podwyżki wydatków na zdrowie do 7 proc. PKB poparło 77 proc. pytanych. Na wstępnym spotkaniu premier Morawiecki typowo ocenił Polski Ład: „Dziś, po z górą 300 latach, kiedy to inni zdecydowali o naszym losie, my możemy sami zdecydować o .... drodze, którą wybierzemy i Polski Ład jest właśnie taką propozycją....”

W konfrontacji z opozycją, Polski Ład to tylko tarcza. Natomiast mieczem pozostaje zapowiedź kontynuacji wojen „kulturowych” w Polsce i z zagranicą, o sądownictwo, o wolność prasy, o LGBT, o aborcję, o rolę kobiet, o suwerenność. Przeszło sto lat temu Roman Dmowski wydał książkę Myśli Nowoczesnego Polaka. Dzisiaj jego duchowy następca rozpowszechnia program dla Polski oparty na haśle „Myśli zakompleksionego Polaka”. Chodzi o wprowadzenie stanu wiecznego psychicznego zagrożenia ze strony wyznaczonego wroga osaczonej Polski.

Do tych wrogich szeregów Kaczyński zalicza oczywiście partie w opozycji, czyli, w jego nomenklaturze, „lewicę”, ale też niezależnych sędziów i naukowców, niezależną prasę, Polaków „gorszego sortu”, sympatyków LGBT, niezależnie myślące kobiety, nawet zdobywców zagranicznych nagród literackich czy kulturalnych. Rząd dokręca śrubę, deklarując że nie uznaje już zwierzchności europejskich trybunałów, przypomina na czym powinny opierać się „cnoty niewieście”, wprowadza zakaz lekcji o kulturze seksualnej w szkole, uszeregowuje prawnie o czym można pisać w historii Polski, zatwierdza decyzje Sądu Konstytucyjnego o niedopuszczalnośći aborcji w przypadku prawdopodobieństwa ciężkiego upośledzenia płodu. Nawet nie chodzi o to, że te decyzje są niesprawiedliwe, społecznie szkodliwe i świadczą o opóźnionym rozwoju w procesie cywilizacyjnym. Bardziej jeszcze uwiera to, że są podejmowane bez należytej konsultacji ze społeczeństwem, w atmosferze konfrontacji i często nawet histerii, a decydenci zachłystują się reakcją gniewu i rozpaczy swoich przeciwników. Pchając teraz ustawę o odebraniu koncesji TVN, która jest własnością amerykańską, Kaczyński doprowadza nawet do konfrontacji z Białym Domem. Inne jego inicjatywy grożą możliwością sankcji ze strony Uniii Europejskiej. Jak pijak zamroczony własną agresją, obecny rząd prowokuje wszystkich do bójki, bo chce wykazać że Polska stoi sama, silna i niezwyciężona.

Mimo, że czeka go poważna operacja na kolano, Kaczyński nie chce zejść ze sceny, bo nie chce wypuścić cugli z rąk. Liczy na to, że jego tradycyjny elektorat pochwali tę patriotyczną demonstrację unikalnej polskiej odmienności i odwagi cywilnej. To ta sama, nie licząca się z niczym, odwaga, która go pchała do wysłania brata do Smoleńska, a którą ma pokonywać swoich wrogów na fali patriotyzmu, tradycyjnych poglądów staropolskich, całego arsenału szczodrych świadczeń społecznych, i w oparciu o dogmatyzm kościelny. Będzie też rozgrywał jedną frakcję opozycji przeciwko drugiej. Na tym buduje podstawę do ewentualnego trzeciego zwycięstwa w następnych wyborach. Uważa, że przy dalszych jeszcze anty liberalnych występach, układ sił i teren bitwy będą już zabezpieczone, a termin bitwy on sam wyznaczy w momencie mu dogodnym.  

Kaczyński ma dalej przewagę, ale nie wyczuwa, że ekscentryczne jego wartości, i jego bliskiego  otoczenia, są już anachronizmem dla coraz szerszych kręgów Polaków, a szczególnie Polek, nawet tych na wsi. Tusk na to liczy. Z ciężko wypracowanym Polskim Ładem nie wojuje, bo i tak prawdopodobnie go z grubsza zaadoptuje, tak jak Torysi Churchilla przyjęli istnienie państwa opiekuńczego założonego przez Laburzystów. Dylematem Tuska jest jak ułożyć się z Szymonem Hołownią, z Lewicą, z PSL-em, z umiarkowaną hierarchią kościelną, i z ofertą dla miast prowincjonalnych, a nie tylko dla metropolii. Tusk wykazał już odpowiednią determinację do podjęcia walki z PiSem, ale musi teraz również pokazać swoje zdolności dyplomatyczne w budowaniu solidniejszej koalicji, i musi to robić razem z Trzaskowskim. Pół Polski, i znaczna część Europy, liczą na to.

 

Wiktor Moszczyński                          6 sierpień 2021     Tydzień Polski