Donald Tusk podjął decyzję powrotu do polityki krajowej. Po
swoich sukcesach w Europie jako Przewodniczący Rady Ministrów w Unii
Europejskiej, a potem jako prezes parlamentarzystów europejskich z ramienia
partii ludowych, doszedł do przekonania że Ojczyzna, a przede wszystkim jego
ukochana Platforma, jest w potrzebie. Wrócił do krajobrazu przyciemnionego przez
ostatnie 6 lat ciężkimi chmurami monopolu władzy Zjednoczonej Prawicy i jej
lidera Jarosława Kaczyńskiego.
Teren tej bitwy zdominowany był w ostatnich latach przez
zmasowaną i świetnie zdyscyplinowaną armię PiSowców i ich sojuszników,
obejmującą wzgórza sali sejmowej, i wspomaganą rojem kąsających nawiedzonych
dręczycieli z medialnych wyżyn TVP i Radia Maryja. Zdarzały się sukcesy opozycji,
choćby w wyborze znikomej większości w Senacie i świetnym, ale nie
wystarczającym wysiłkiem Rafała Trzaskowskiego w zeszłorocznych wyborach
prezydenckich, który przegrał tylko o pół procent głosów. No, ale przegrał. Nic
więc dziwnego, że przez wiele lat opozycja była tak zdemoralizowana.
Powrót Donalda Tuska miał być tym momentem, który odmieni
fortunę polityczną. 3 lipca przejął przywództwo swojej partii i, w pasjonującym
apelu, nawoływał do odzyskania wiary w możliwość zwycięstwa. Słuchałem tego nagrania
z uznaniem, widząc gdzie jego polityczne doświadczenie i zdolność do
natchnienia swoich sympatyków ujawnia się w ochoczej reakcji słuchaczy.
Zapewnił, że „Platforma jest potrzebna, żeby wygrać walkę o władzę z PiSem”, w
co już wielu członków partii przestało wierzyć. Mówił rzeczy oczywiste: o
arogancji władzy do której ludzie już przywykli, o wykorzystaniu pandemii aby
robić interesy, o przejmowaniu kontroli nad spółkami społecznymi przez rodziny
PiSowskie, o odebraniu młodym pokoleniom nadziei na wspólną walkę przeciw
zmianom klimatycznym, o osamotnieniu Polski w światowej dyplomacji, o bezkarnym
wyborze nieodpowiednich osób na stanowiska państwowe, o rosnącej nietolerancji
społecznej, o kontynuowaniu strategii anty demokratycznej i anty europejskiej
Putina, mimo że PiS robi to, nie z
miłości do Rosji, ale z powodu swoich własnych złych emocji i politycznej
głupoty. Przypomniał, że nie ma w obecnym rządzie gigantów intelektualnych czy
ludzi wielkiego pokroju; oni są po prostu„silni naszą słabością”. Ważność i
trafność jego argumentów leżała, nie w tym że były oryginalne, ale że były
odgrzewane i podane odbiorcom w odpowiednio gorącym pokrzepiającym sosie. Były
ważne, bo były uwypuklone i wyliczone jako pozycje w jego akcie oskarżenia, w
momencie gdy kontratak jego partii wobec PiSu się rozpoczyna.
Członkowie Platformy taki obraz sytuacji krajowej przyjęli entuzjastycznie.
Ale poparcie dla Platformy w społeczeństwie było wciąż ambarasująco niskie. W
połowie maja Komitet Obywatelski, w którym Platforma gra pierwsze skrzypce,
miał poparcie tylko 17% w sondażach. KO znajdowało się o 8 procent w tyle za ruchem Szymona Hołowni, czyli Polska
2050. W takim momencie Tusk nie czuł potrzeby rozliczenia się z grzechów
własnej partii, czego mogłaby oczekiwać ta część elektoratu, pamiętająca jego
rządy jako okres umów śmieciowych i niemal nieograniczonego kultu wolnego
rynku. Daremnie w tekście Tuska szukałem oferty dla osób nie sprzyjających
Platformie. Czym miał do siebie przyciągnąć zwolenników Hołowni, czy lewicy? Jaki
był jego stosunek do, pominiętego w przemówieniu, Rafała Trzaskowskiego, który był
obecny na Sali w czasie przemówienia? Trzaskowski miał dotychczas na oku dużo szerszy mandat
społeczny niż tylko elektorat Platformy. Czy to nie obawa że Trzaskowski może
osłabić zdyscyplinowane szyki Platformy w imieniu nowej szerszej koalicji
postsolidarnościowej, która ściągneła Tuska do objęcia kontroli partii w
Polsce?
W następnych tygodniach w sondażach można było odczuć efekt
przyjazdu Tuska. Poparcie dla Platformy wzrosło szybko do 26%, a poparcie dla
Polska 2050 opadło z 24% do 19%. Platforma uplasowała się na drugim miejscu po
PiSie. Cóż z tego, skoro procent popsrcia dla PiSu nadal oscyluje w granicach
33-38%. Tusk i Hołownia wydzierają sobie nawzajem 5% elektoratu, a stosunek sił
wobec innych partii na prawo i na lewo pozostaje ten sam (Konfederacja 9%,
Lewica 7%, Ludowcy 3%). Wspólnie poparcie dla KO i Polska 2050 przewyższa poparcie
dla PiSu, ale nie poparcie dla całej prawicy z potencjalnymi koalicjantami PiSu,
jak prawicowa Konfederacja. Tylko przy współpracy z innymi partiami, jak np. z
Lewicą, mógłby Tusk myśleć o wspólnej, bardziej skutecznej walce w opinii
publicznej ze Zjednoczoną Prawicą. Ale nawet wtedy nie mają żadnej gwarancji
zwycięstwa. Wszystkie partie opozycji musiałyby współpracować, aby znaleźć
szansę na zwycięstwo, czego przedsmakiem w ubiegłych wyborach był ich sukces w
opanowaniu Senatu przy pomocy niezależnych prezydentów miast. Ale do tej pory
klucz do tej szerszej koalicji i szerszego mandatu społecznego miał Trzaskowski,
a nie Tusk. Tusk musi się z nim ułożyć.
Niestety KO już wykazało w ostatnich wyborach prezydenckich,
że ich interes nie zawsze jest zgodny z interesem Polski. Mając szansę
ochronić, albo własny aparat partyjny przed zajęciem trzeciego miejsca, albo
Polskę przed ponownym zwycięstwem PiSu i Andrzeja Dudy, KO wybrało tę pierwszą
opcję. Zamieniło słabego kandydata, Małgorzatę Kidawa Błońską, na bardziej
skutecznego Rafała Trzaskowskiego, tylko po to, aby ochronić partię przed
klęską wyborczą i potencjalnym zwycięstwem Szymona Hołowni. W ten sposób
zapewniło zwycięstwo Dudzie, bo nawet taki rasowy rumak wyborczy jak Trzaskowski,
obarczony wciąż garbem Platformy, musiał przegrać w drugiej rundzie. Platforma
musi się przynać przed wyborcami do swoich błędów i zapewnić poprawę.
Natomiast Jarosław Kaczyński, przekonany o słabości swoich
przeciwników zarówno w Polsce, jak i w Brukseli, przygotowuje natarcie
agresywne i wielostronne, które według jego obliczeń, zapewni mu zwycięstwo
wyborcze w kluczowym momencie, nawet jeżeli tymczasowo może się zachwiać jego
obecna koalicja sejmowa. Z jednej strony, prezentuje atrakcyjne oferty
gospodarcze Nowego Ładu z których wszyscy mniej zamożni będą mogli skorzystać,
a z drugiej, rozbudza napięcia społeczne w bezlitosnym szeregu ataków na
wartości liberalne i na europejskie prawodawstwo.
Nowy Ład, przemieniony teraz w Polski Ład, jest częściowo, ambitnym
7-letni programem inwestycji i reform, kosztującym przeszło 650 mld zł., obejmującym całokształt
gospodarki, a częściowo jest próbą powtórzenia „cudu” 500plus, dającego
społeczeństwu nadzieję nowych prezentów, a rządowi polityczne skutki szeroko ofiarowanej
„kiełbasy wyborczej”. Polski Ład ofiaruje wszystkim wszystko, a więc dla
przedsiębiorców ma być ulga na nowe inwestycje na giełdzie (IPO) i składka
zdrowotna proporcjonalna do dochodu; dla rodzin jest nowy instrument finansowy dający
więcej żłobków, dotacji czy mieszkań bez wkładu własnego; natomiast dla
pracowników usunięto umowy śmieciowe, zapowiedziano wprowadzenie nowych progów
podatkowych i 500 tys. miejsc pracy. Na semi-publicznych zebraniach dla
zaproszonych, ministrowie wyliczają rytualnie, że pensje i emerytury wynoszące do
2800 zł. zostaną zwolnione z podatku, że 18 mln Polaków zyska na zmianach
podatkowych, że zostaną podniesione nakłady na zdrowie, że rodziny będą miały
jeszcze dodatkowe dochody, że każdy samorząd dostanie średnio po 90 mln zł na budowę
nowych dróg, tabory autobusowe itd.
Dla przeciętnego obywatela są to atrakcyjne, bezbolesne
oferty, ale już dużo mniej ekscytujące niż oryginalny 500plus, który zresztą
znów jest wszystkim przypominany. Plan jest jednak politycznie skuteczny. Zniesienie
limitów na wizyty u specjalistów popiera blisko 82 proc. badanych przez United
Surveys, a także podwyżki wydatków na zdrowie do 7 proc. PKB poparło 77 proc.
pytanych. Na wstępnym spotkaniu premier Morawiecki typowo ocenił Polski Ład:
„Dziś, po z górą 300 latach, kiedy to inni zdecydowali o naszym losie, my
możemy sami zdecydować o .... drodze, którą wybierzemy i Polski Ład jest
właśnie taką propozycją....”
W konfrontacji z opozycją, Polski Ład to tylko tarcza.
Natomiast mieczem pozostaje zapowiedź kontynuacji wojen „kulturowych” w Polsce
i z zagranicą, o sądownictwo, o wolność prasy, o LGBT, o aborcję, o rolę
kobiet, o suwerenność. Przeszło sto lat temu Roman Dmowski wydał książkę Myśli
Nowoczesnego Polaka. Dzisiaj jego duchowy następca rozpowszechnia program
dla Polski oparty na haśle „Myśli zakompleksionego Polaka”. Chodzi o
wprowadzenie stanu wiecznego psychicznego zagrożenia ze strony wyznaczonego
wroga osaczonej Polski.
Do tych wrogich szeregów Kaczyński zalicza oczywiście partie
w opozycji, czyli, w jego nomenklaturze, „lewicę”, ale też niezależnych sędziów
i naukowców, niezależną prasę, Polaków „gorszego sortu”, sympatyków LGBT,
niezależnie myślące kobiety, nawet zdobywców zagranicznych nagród literackich
czy kulturalnych. Rząd dokręca śrubę, deklarując że nie uznaje już zwierzchności
europejskich trybunałów, przypomina na czym powinny opierać się „cnoty
niewieście”, wprowadza zakaz lekcji o kulturze seksualnej w szkole,
uszeregowuje prawnie o czym można pisać w historii Polski, zatwierdza decyzje
Sądu Konstytucyjnego o niedopuszczalnośći aborcji w przypadku prawdopodobieństwa
ciężkiego upośledzenia płodu. Nawet nie chodzi o to, że te decyzje są
niesprawiedliwe, społecznie szkodliwe i świadczą o opóźnionym rozwoju w procesie
cywilizacyjnym. Bardziej jeszcze uwiera to, że są podejmowane bez należytej
konsultacji ze społeczeństwem, w atmosferze konfrontacji i często nawet
histerii, a decydenci zachłystują się reakcją gniewu i rozpaczy swoich
przeciwników. Pchając teraz ustawę o odebraniu koncesji TVN, która jest
własnością amerykańską, Kaczyński doprowadza nawet do konfrontacji z Białym
Domem. Inne jego inicjatywy grożą możliwością sankcji ze strony Uniii
Europejskiej. Jak pijak zamroczony własną agresją, obecny rząd prowokuje
wszystkich do bójki, bo chce wykazać że Polska stoi sama, silna i
niezwyciężona.
Mimo, że czeka go poważna operacja na kolano, Kaczyński nie
chce zejść ze sceny, bo nie chce wypuścić cugli z rąk. Liczy na to, że jego
tradycyjny elektorat pochwali tę patriotyczną demonstrację unikalnej polskiej
odmienności i odwagi cywilnej. To ta sama, nie licząca się z niczym, odwaga,
która go pchała do wysłania brata do Smoleńska, a którą ma pokonywać swoich
wrogów na fali patriotyzmu, tradycyjnych poglądów staropolskich, całego
arsenału szczodrych świadczeń społecznych, i w oparciu o dogmatyzm kościelny.
Będzie też rozgrywał jedną frakcję opozycji przeciwko drugiej. Na tym buduje
podstawę do ewentualnego trzeciego zwycięstwa w następnych wyborach. Uważa, że
przy dalszych jeszcze anty liberalnych występach, układ sił i teren bitwy będą
już zabezpieczone, a termin bitwy on sam wyznaczy w momencie mu dogodnym.
Kaczyński ma dalej przewagę, ale nie wyczuwa, że
ekscentryczne jego wartości, i jego bliskiego otoczenia, są już anachronizmem dla coraz
szerszych kręgów Polaków, a szczególnie Polek, nawet tych na wsi. Tusk na to
liczy. Z ciężko wypracowanym Polskim Ładem nie wojuje, bo i tak prawdopodobnie
go z grubsza zaadoptuje, tak jak Torysi Churchilla przyjęli istnienie państwa
opiekuńczego założonego przez Laburzystów. Dylematem Tuska jest jak ułożyć się
z Szymonem Hołownią, z Lewicą, z PSL-em, z umiarkowaną hierarchią kościelną, i
z ofertą dla miast prowincjonalnych, a nie tylko dla metropolii. Tusk wykazał już
odpowiednią determinację do podjęcia walki z PiSem, ale musi teraz również pokazać
swoje zdolności dyplomatyczne w budowaniu solidniejszej koalicji, i musi to
robić razem z Trzaskowskim. Pół Polski, i znaczna część Europy, liczą na to.
Wiktor Moszczyński 6 sierpień 2021 Tydzień Polski
No comments:
Post a Comment