Cykl felietonow wydrukowanych w londynskim "Dzienniku Polskim" i "Tygodniu Polskim"
Wednesday, 1 June 2011
Idzie Referendum
Nadchodzi referendum 5 maja. Odbywa się w tym samym terminie co lokalne wybory do samorządów i rad regionalnych. W Wielkiej Brytanii istnieje od paru wieków tradycja wyborów jednomandatowych. Każdy parlamentarny okręg wyborczy wybiera tylko jednego posła, który w pierwszym głosowaniu zdobywa największą ilość głosów. System nazywa się „First Past the Post” – czyli pierwszy przez metę. Słownictwo wzięte bezpośrednio z hazardowego świata wyścigów konnych. Dla Brytyjczyków ten system jednomandatowy stał się fetyszem konstytucyjnym podobnym do naszego przedrozbiorowego Liberum Veto. Chwalono się tym, że od roku 1945 każde wybory do parlamentu kończyły się wyraźnym zwycięstwem jednej partii rządzącej, i ta partia obejmowała od razu stery rządu. W ciągu 24 godzin urzędujący premier, który przegrywa wybory musi opuścić swoje mieszkanie na 10 Downing Street, zjawić się u Królowej aby złożyć urząd i zaproponować swojego zwycięskiego rywala jako następcę. A więc, według przyjętej wówczas zasady, ten system gwarantował stabilne rządy mono-partyjne Raz rządzi Konserwa; raz Labour, potem znowu Konserwa. Inne partie nie miały tu żadnych szans. Ten system rzeczywiście odzwierciedlał wolę narodu w latach powojennych. Wielka Brytania posiadała jakby dwa szczepy – jeden zachowawczy dla partii posiadaczy, a drugi postępowy i roszczeniowy dla robotników i ludzi wynajmujących mieszkania. Lojalność klasowa tych szczepów podkreślała te wyraźne podziały. Wiadomo było, że syn i córka też będą głosować zgodnie z tradycją rodzinną. Gdy chodziło się wówczas od domu do domu szukając deklaracji poparcia wyborców, już sam wygląd czy akcent osoby otwierającej drzwi, mógł wystarczyć aby zidentyfikować na kogo dany wyborca będzie głosował. Pod koniec lat 70-tych te podziały społeczne były już bardziej płynne. Pochodzenie i stan posiadania nie gwarantowały poparcia politycznego. Ale wyniki wyborów wciąż odbywały się w kleszczach starej sztywnej ordynacji wyborczej. Nastąpiły niezwykle zwycięstwa wyborcze Torysów pod batutą Żelaznej Małgosi. W roku 1987 na przykład wygrała wybory zdobywając 125 mandatów więcej niż jej oponenci. Ale uzyskała tylko 13.7 milionów głosów. Partie opozycji zdobyły 18 milionów głosów. A więc przeważająca większość wyborców głosowała przeciwko pani Thatcher.
Nie lepiej było pod rządami premiera Tony Blaira. Na przykład w roku 2001 Blair zmiażdżył opozycję po raz drugi. Zdobył 412 mandatów poselskich. Opozycja miała zaledwie 247 MP. A więc miał przewagę nad pozostałymi partiami o 165 mandatów. A ile głosów zdobyli Labourzyści? 10.7 milionów. A „zmiażdżona” opozycja ile? 15.6 milionów. Coś tu wyraźnie nie grało. Słusznie – Wielka Brytania miała mocne stabilne rządy. Ale czy te rządy reprezentowały większość społeczeństwa? Liberałowie i inne partie mniejszościowe uważały, że ten system wyborczy oszukuje wyborców. Domagali się reform i wprowadzenia proporcjonalnej reprezentacji, czyli systemu wielomandatowego. Inni narzekali, że nie mieli po co głosować jeżeli na ich terenie zawsze wygrywa kandydat z jednej i tej samej partii. Po co mają wrzucać karteczki do urny? Malała dramatycznie frekwencja wyborcza. Większość komentatorów politycznych zgadzała się z tą krytyką. Cóż z tego, kiedy ten system zaspakajał interesy dwóch głównych partii. Nawet konserwatyści pod rządami Blaira nie kwestionowali tego systemu. A to dlatego, że w ich upokorzonym stanie wciąż podniecała ich myśl, że kiedyś znów powrócą do władzy, a ta władza znów będzie niepodzielna. Te bańki mydlane prysły po wyborach ostatniego roku. Nikt tych wyborów nie wygrał mimo starej ordynacji. Dwie trzecie posłów nie miało u siebie 50-procentowej przewagi głosów. Najwięcej głosów i mandatów zdobyli konserwatyści Davida Camerona. Jedynym oczywistym partnerem dla nich może być partia Liberalnych Demokratów. A więc uzgadniają wspólną umowę koalicyjną i zakładają rząd. W demokratycznej Europie jest to zupełnie normalne zjawisko. Lecz na Wyspach Brytyjskich był to autentyczny szok. Oczywiście koalicje istniały w brytyjskich samorządach, w szkockim zgromadzeniu (Scottish Assembly), w parlamencie europejskim. Ale nie w rządzie brytyjskim! A w każdym razie nie przez ostatnie 65 lat. Partie uzgodniły wspólny program gospodarczy, ale dzieliła ich sprawa ordynacji wyborczej. Nick Clegg dążył do systemu proporcjonalnego, wielomandatowego; Cameron kurczowo trzymał się starego systemu. W końcu zwyciężył taki angielski kompromis. Proporcjonalne głosowanie odpada. Uzgodniono tylko kompromisową reformę tzw. „AV” czyli alternatywnego głosu, ale pod warunkiem zatwierdzenia przez referendum. Koalicjanci zgodzili się na niezgodę. Lib-Demy będą namawiać do głosowania – „Tak” na zmianę, a konserwatyści – „Nie.” Na czym polega proponowany system „AV”? Mamy, powiedzmy pięciu kandydatów w kręgu jednomandatowym. W zeszłych wyborach pan Pipsiński wygrał wybory mając tylko 35% głosów. Pani Kropeczka miała 32% głosów, a pan Osiołek 27% głosów. Pozostali kandydaci zdobyli zaledwie 6% głosów. A więc 65% głosowało przeciwko Pipsińskiemu a jednak ma ich reprezentować w parlamencie. Przy nowym systemie każdy wyborca w tym okręgu będzie miał aż 5 głosów i może głosować na każdego w kolejności dając każdemu numer swojej preferencji. Zwolennik np. pana Osiołka obdarowuje go głosem numer 1, Kropeczkę nr 2, może innemu kandydatowi nr 3, a Pipsińskiemu zaledwie 4 czy 5 bo w ogóle nie znosi jego partii. Z początku wynik w czasie liczenia głosów mógłby znów dać Pipsińskiemu przewagę przy ponownym zdobyciu 35% głosów nr 1, ale w ciągu rozprowadzenia głosów pozostałych słabszych kandydatów przejść może niezawodna Kropeczka, bo przynajmniej 50% głosów wyborców dało jej pierwsze, drugie lub trzecie miejsce a Pipsiński odpadł, bo nie zdobył zaufania poza swoim żelaznym elektoratem. Zwycięska Kropeczka jest świadoma, że musi utrzymać zaufanie nawet tych wyborców, którzy są sympatykami innych partii. Nowy system kompromisowy wspierają Liberałowie i cześć Labourzystów z Ed Milibandem na czele. Baronowie konserwatywni i dinozaury starej lewicy wciąż nawołują do odrzucenia tej skromnej reformy i utrzymania skompromitowanego starego systemu. Argumenty grupy „Nie” są podchwytliwe. Mówią, że system „AV” zapewni, że zawsze będą rządy koalicyjne z udziałem Liberałów. Długoletnie doświadczenie australijskie, gdzie obowiązuje „AV”, wskazuje, że tak nie jest. Mówią, że nowy system będzie bardziej kosztowny. Kompletna bzdura. Mówią, że daje to szansę grupom ekstremistycznym wzmocnić swoje wpływy. Raczej nie, bo większość przeszło 50% głosów w okręgu nie będzie skłonna poprzeć takiego skrajnego kandydata. Nowy system byłby lepszy bo nowo wybrany rząd będzie lepiej reprezentował aspiracje społeczeństwa, żaden wyborca nie będzie czuł, że miał zmarnowany głos, a drobniejsze partie będą miały większą możność zabłysnąć. Natomiast dalej pozostają okręgi jednomandatowe i stabilność mocnych rządów. Mamy więc prawdziwy skromny brytyjski kompromis.
„Dziennik Polski” (Londyn) 8 kwiecień 2011r.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment