Cykl felietonow wydrukowanych w londynskim "Dzienniku Polskim" i "Tygodniu Polskim"
Wednesday, 1 June 2011
Libia - Nowa Szansa dla Polski
I znów mamy wojnę… I znów państwa euroatlantyckie wkraczają do akcji na Bliskim Wschodzie, ale tym razem bez fanfaronady i natarczywej propagandy. Po prostu paręset rakiet wystrzelono w kierunku libijskich baz wojskowych i odbyło się to bez żadnego większego protestu ze strony opinii światowej, a szczególnie arabskiej.
Największym zaskoczeniem było zachowanie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Zawsze uważałem, że Instytucja odziedziczyła swój regulamin od przedrozbiorowego polskiego Sejmu, gdzie delegaci na pasku skorumpowanych magnatów mogli podkładać swoje destrukcyjne weta, tak jak dziś robią to przedstawiciele Chin czy Rosji. Tym razem jednak opozycja do interwencji ograniczyła się tylko do głosów wstrzymujących. Rada Bezpieczeństwa odezwała się stanowczo za namową arabskich, brytyjskich i francuskich dyplomatów i wprowadziła zakaz wszelkich lotów libijskich nad terenem własnego kraju, a nawet zakaz poruszeń libijskich sił lądowych, które oceniano by za agresywne.
W wyniku decyzji Rady ONZ, w buntowniczym Benghazi wybuchła euforia. Fajerwerki, strzały z karabinów maszynowych i demonstracje z plakatami dziękującymi państwom zachodnim przywitały tą wiadomość. Przypomniały mi się opisy radości Warszawiaków na wieść 3 września o deklaracji rządów brytyjskich i francuskich wypowiadającej wojnę Hitlerowi. Radosne tłumy obległy wówczas ambasady dwóch państw i pojawienie sie Płk. Becka na balkonie z ambasadorem francuskim przyjęto hucznymi oklaskami. Jak wiemy niewiele to Polsce dało. Wojska niemieckie torowały już sobie drogę do Warszawy.
Tak samo po deklaracji ONZ wojska Kadafiego torowały sobie drogę do Benghazi. Najpierw przewrotny pułkownik ogłosił zawieszenie broni, a zaraz potem intensywnie zaatakował stolice buntowników. Na szczęście czarne watahy najemne Kadafiego to jednak nie Wehrmacht. Buntownikom udało się wypchnąć najeźdźców, a następnego dnia zaczęły się skuteczne ataki aliantów, czołgi libijskie spłonęły i nastąpił tymczasowy militarny pakt.
Jak ze wszystkimi wojnami, efekty walki nad pustynią libijską dopiero powoli odkryjemy. W wojnie są często szlachetne cele (w tym wypadku ochrona ludności przed masakrą), cele ujemne (nafta oczywiście) i cele ukryte (upadek Kadafiego). Nastąpią niebawem sceny bohaterstwa, okrucieństwa, i zwyklej głupoty, ale nie zawsze w tej kolejności. To nie jest zabawa dla strategów fotelowych zachłystujących się mapami wskazującymi ruchy dywizji wojskowych. Nic tu nie można z góry przewidzieć, bo w dzisiejszym modelu prowadzenia wojny ważnym elementem pozostaje obraz wojny przedstawiony na ekranach. Obraz ten może na krótko być wyreżyserowany i fałszywy, ale z czasem rzeczywistość przysłania próby zakamuflowania prawdy, a ta rzeczywistość najczęściej jest skutkiem prostych wypadków.
Mimo przewagi aliantów, zawsze mogą nastąpić katastrofalne pomyłki: samoloty aliantów zniszczą np. karawan pustynny z uchodźcami, pod mylnym wrażeniem, że atakowali konwój wojskowy. Z kolei myśliwce alianckie tez mogą być trafione, tym bardziej gdyby to nastąpiło na skutek błędu podekscytowanych buntowników strzelających na wszystko i na wszystkich. Pamiętajmy, że pierwszego dnia zestrzelili swój własny, chyba jedyny, samolot. W takich wypadkach opinia, najpierw słuchaczy radiostacji arabskich, a z czasem i zachodnich, może obrócić się przeciw aliantom, mimo obecnej słuszności ich sprawy. Liga Arabska wschodnich satrapów to kruchy sojusznik na wojnę.
Może dlatego dyplomacja polska, zaproszona na konferencje aliantów w Paryżu, zdecydowała nie uczestniczyć w tym militarnym ataku. Owszem poparła rezolucje ONZ, lecz wolała, tak jak Niemcy, zadeklarować swoja gotowość wysłania sprzętu i załogi szpitalnej do Benghazi i do innych miast, jako część akcji czysto pokojowej.
Oczywiście można mieć uznanie dla postawy rządu polskiego, działającej już nie demonstracyjnymi hasłami przeszłości, ale pragmatyzmem i rozsądkiem. Nie czujemy wreszcie potrzeby chwytania zaraz za szabelki, aby wykazać nasze poparcie dla polityki amerykańskiego sojusznika. Tak robiliśmy bezkrytycznie w wypadku Afganistanu i Iraku, ale miało to miejsce kosztem zachwiania naszych dobrych stosunków z opinią publiczną w państwach arabskich. Gospodarczych korzyści z tych wypraw nie mieliśmy żadnych. Właściwie Amerykanie oceniali nasz wkład dość pobłażliwie, bo nie mogli pojąć, jaki w tym był polski interes narodowy. Nie znaczy, że krytykuje nasz udział w tych misjach, ale kwestionuje zasadność narażenia życia polskich żołnierzy i wydatki podatnika tylko, żeby wykazać nasz kompleks proamerykański, jeżeli nie braliśmy z tych poświęceń jakichś namacalnych korzyści.
W wypadku Afganistanu zwiększyliśmy w zeszłym roku kontyngent polskich żołnierzy w ramach formacji sojuszniczej ISAR do 2500. Służą na terenie prowincji Gazni bez uzgodnienia z NATO warunków ograniczających ich udział w akcjach militarnych. W rzeczywistości wegetują głównie, jako administratorzy i obserwatorzy bez nabierania nawet okazji do nowych doświadczeń wojskowych, ale podatni są wciąż na ataki talibskich snajperów i bomb. Ludzie żartowali nawet, że na skutek tej naszej jednostronnej ślepej lojalności wobec aliantów, skończy się tym, że wszyscy opuszcza Afganistan przed rokiem 2012, a na terenie zostanie tylko samotne polskie wojsko.
Ale w wypadku Libii jest inna możliwość. Trzeba wiedzieć, że nasz wkład w akcje pokojowe ONZ zawsze był dobrze oceniany w sferze międzynarodowej, dopóki z tego nie zrezygnowaliśmy samowolnie 2 lata temu w ramach oszczędności. A przecież nasze wieloletnie kontakty dyplomatyczne i gospodarcze z Bliskim Wschodem zawsze były bardzo cenione. Nasza dyplomacja winna tu kierować akcją częściowo kulturalną, częściowo polityczną opartą na naszej roli, jako kraju, który dobrowolnie pierwszy odrzucił dyktaturę komunistyczną i ingerencję sowiecką w naszym kraju. Zbudowaliśmy własnoręcznie oryginalny polski model wywalczenia demokracji, wolności słowa i suwerenności państwa bez rozlewu krwi.
Mamy tu wszelkie powody na wykonanie ofensywy pokojowej. Zapraszajmy dobranych przywódców rewolucji demokratycznej w państwach arabskich do Polski. Chodzi tu nie tylko o Egipcjan czy Tunezyjczyków. Myślę o tych walczących o wolność w Libii, Bahrain, w Jemenie, nawet w Syrii. Szykujmy dla nich studia, szkolenia, praktykę w informatyce, może nawet naukę języka angielskiego dla potrzebujących.
Korzyści z tego mogą być z początku mało widoczne, ale ostatecznie wychowamy w naszym duchu nowe przyszłe elity państw arabskich, co może będzie miało nieocenione dotychczas skutki w naszych wpływach dyplomatycznych, kulturalnych i gospodarczych na tym terenie. Dodam, że nasze wpływy tu na pewno będą doceniane przez dyplomację amerykańską, a może nawet dadzą nam unikalną szansę w ociepleniu stosunków miedzy nowymi siłami demokratycznymi w tych państwach, a Izraelem.
Jako kraj, który nie miał kolonii, (choć czasem o nich marzył!), a sam był przez dwa wieki upokarzany i eksploatowany przez zaborczych sąsiadów, Polska ma prawo i nawet obowiązek wykazać solidarność z tymi narodami.
„Dziennik Polski” (Londyn) 25 marzec 2011r.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment