Saturday 18 June 2011

Prohibicja Rediviva


Al Capone


Nie wiem czemu, ale muszę przyznać się do choć jednego zboczonego nawyku. Otóż kocham amerykańskie filmy o gangsterach, a szczególnie te dotyczące lat prohibicji. Mój najbardziej ulubiony film to „Once upon a Time in America” trwający niemal 3 godziny i odtwarzający zarówno czar jak i mroczne aspekty lat 20. Zwykle w takich filmach gangsterzy ujawniają się jako typy „janosików”. Są to więc osoby o wysokim poczuciu honoru dbające o swoje rodziny i chroniące swoje sąsiedztwa, a okrucieństwo i brutalność zachowują wyłącznie dla swoich rywali ze świata kryminalnego. Władza jest natomiast pokazywana albo jako naiwna i purytańska lub skorumpowana i współpracująca z gangsterami.

Jest to okres prohibicji, kiedy zręcznie kierowane akcje, szczególnie wśród kobiet i protestanckich sekt do zwalczania epidemii pijaństwa, przekonały większość Senatorów i Kongresmanów do przeprowadzenia w roku 1919 osiemnastej poprawki do konstytucji zakazującej produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych. Na skutek tego, wielu Amerykanów zaczęło „pędzić” potajemnie własny alkohol w chałupniczych browarniach o różnorakiej jakości. Dostawami alkoholu szmuglowanego z zagranicy zajmowało się podziemie przestępcze. Trujący alkohol przemysłowy destylowano i wypuszczano na rynek. Picie piwa czy wina było tak samo zakazywane jak picie mocniejszych trunków. Wobec tego młodzież robotnicza i studencka przeszła od razu do picia domowych burbonów i ginu. Prawo łamano powszechnie we wszystkich warstwach społeczeństwa a najbardziej na tym handlu skorzystali gangsterzy irlandzcy i żydowscy oraz mafia sycylijska. Czerpiąc z handlu zawrotne dochody tworzyli imperia zła, przekupywali burmistrzów miast, naczelnych celników, komendantów policji i właścicieli gazet. Tylko odważne, nieskazitelne jednostki, miały odwagę przeciwstawić się gangsterom. I te jednostki nie miały poparcia wśród społeczeństwa.

W Nowym Jorku, przed wprowadzeniem poprawki, było 15,000 legalnych barów. Po paru latach prohibicji zastąpiło je 32,000 tzw. „speakeasies”, gdzie pod pozorem barów z lodami i sal tanecznych sprzedawano masowo, ale nielegalnie, napoje alkoholowe.

W Chicago, Al Capone bogaty i bezwzględny wszechwładca miasta, był odpowiedzialny za przeszło czterysta morderstw. Burmistrz miasta przyznawał się do tego, że był jego podwładnym. Nawet sędziowie byli przekupieni. Miedzy 1927 a 1931 rokiem – Chicago było sceną 227 morderstw między gangami. Jednak nikogo nie skazano ani jednym wyrokiem. Między muzyką jazzową a dzikim charlestonem ówczesnych „flappersów” słychać było turkot karabinów maszynowych. Odbywały się orgie pijaństwa a liczba mandatów za prowadzenie wozu po pijanemu wzrosła sześciokrotnie w ciągu pięciu pierwszych lat prohibicji, natomiast ilość zgonów w wyniku spożywania alkoholu wzrosła sześciokrotnie w tym samym czasie.

Okazało się, że prawo przestaje być szanowane w momencie kiedy zaczyna ono podlegać nieprzemyślanym „emocjom antyalkoholowym” i narzuca formy zachowania sprzeczne z opinią publiczną. Nie tylko poszczególny rodzaj prawa nie jest respektowany, ale cały aparat władzy i cała Konstytucja. Przeszło 500 policjantów zginęło w Stanach w tej nierównej walce z bezprawiem, ale społeczeństwo wolało uprawiać kult zabitych mafiosów a nie przedstawicieli prawa, którzy zginęli na posterunku. Komisja senacka orzekła tchórzliwie w roku 1931, że prawny zakaz picia i handlu alkoholem nie jest skuteczny, ale powinien być dalej utrzymany, bo nie ma innej alternatywy.

Dopiero gdy nastąpił krach giełdy a potem zastój całej gospodarki amerykańskiej – politycy w końcu nabrali odwagi i wprowadzili nową zmianę do konstytucji, która unicestwiła niefortunną osiemnastą poprawkę. Najgorsze efekty prohibicji zostały zażegnane, picie alkoholu zostało unormowane, powróciło uszanowanie dla prawa i dla jego wykonawców, jednak słabość Amerykanów do mocniejszych trunków i do hołdowania gangsterom pozostała.

Dziś mamy inną wojnę. Wojnę z narkotykami. Wojnę światową. Rządy wypowiadają walkę na śmierć i życie przeciwko wszystkim przejawom handlu i stosowania narkotyków. I to wszelkich narkotyków, tych mniej i więcej groźnych. Szczególnie podjął tę walkę konserwatywny prezydent Nixon, przerażony epidemią nadużywania heroiny wśród młodzieży i ogłosił „Wojnę z Narkotykami”, zwiększając budżet antynarkotyczny jedenastokrotnie. Częściowo, liczył na początku na rehabilitację, ale w końcu naciski jego popleczników politycznych wciągnęły go i jego następców do walki ze wszystkimi narkotykami (za wyjątkiem alkoholu i tytoniu) – nazywając je „wrogiem numer jeden Ameryki”. Najpierw nastąpiła pewna poprawa, gdyż większość społeczeństw zachodnich bała się tych narkotyków. Zepchnięcie wszelkich środków do strefy zakazanej ma swoje przerażające skutki. W zachodnich państwach mieliśmy wyroki za szmugiel narkotyków, które przekraczały często wyroki za zabójstwa czy gwałt na kobietach. Główną dewizą handlową w więzieniach zachodnich były kiedyś papierosy – teraz stają się nią torebeczki herbaciane pełne trawki lub kokainy.

Tak jak za prohibicji w latach 20., gangi wzbogacają się zyskami z handlu narkotykami.


Pablo Escobar

W roku 1989 główny kolombijski magnat kokainy, Kongresman Pablo Escobar, został zaliczony przez czasopismo „Forbes” jako 7 najbogatszy człowiek na świecie. Szmugiel kokainą mógł prowadzić przy użytku własnych łodzi podwodnych a swoich przeciwników, zarówno w rządzie jak i w pozostałych gangach, likwidował bezwzględnie. Tajny handel narkotykami wzbogaca elity rządowe w Burmie, Wenezueli, Gwinei, Gwatemali, Kosowie a nawet w Afganistanie, gdzie wojska NATO podpalają pola maków drobnych farmerów wzbogacając w ten sposób szczepowych kacyków przy rządzie Karzaja i zmuszając biednych farmerów do szukania wsparcia u Talibów. Wojny między gangami w Meksyku i prośby konfrontacji z rządem doprowadziły w ostatnich pięciu latach do 38000 zabójstw. Około 2 milionów Rosjan zażywa heroinę mimo brutalnej akcji rządu. W skali światowej około 250 milionów osób zażywa jakiś narkotyk, a w ostatnich 10 latach światowa konsumpcja kokainy wzrosła o 27 proc., marihuany o 8.5 proc. a opiatów jak heroina o 35 proc. Takie są skutki obecnej twardej polityki pozostającej na stopie wojennej z narkotykami.

Do niedawna osoby, które krytykowały obecną twardą politykę przeciw narkomanii traktowano jak naiwnych pięknoduchów i spadkobierców tradycji hippisów z lat 60. Niemal żaden polityk nie chciał się wychylić i potwierdzić, że ta walka jest bezskuteczna a nawet szkodliwa.

W Polsce politycy wyśmiewali ostatnio 6-tysięczny „Marsz Wyzwolenia Konopi” przy Pałacu Kultury. Gdy naukowcy amerykańscy nawoływali do masowego skupu maków od farmerów afgańskich na dostawy morfiny do szpitali zachodnich, przyjęto te koncepcje jako bujanie fantastów w obłokach. Na początku czerwca grupa wybitnych dyplomatów, naukowców i emerytów politycznych skupiona w międzynarodowym tzw. Global Commission on Drug Policy doszła wreszcie do innych konkluzji. Nałogowcy narkotyków powinni być traktowani jako pacjenci a nie jako zbrodniarze. Nacisk powinien opierać się na edukacji i rehabilitacji narkomanów. Pewne słabsze narkotyki jak marihuana czy ekstazy, które są mniej szkodliwe niż większość napoi alkoholowych, powinny być zalegalizowane dla dorosłych i kontrolowane przez służby zdrowia, a nie przez sądy i policję. Natomiast służby bezpieczeństwa powinny koncentrować się na walce z baronami handlu międzynarodowego nie ze zwykłymi handlarzami na rogach ulicznych. Uważają, że w ten sposób uda się oddzielić dostawę tych narkotyków od świata przestępczego i podważyć wysokie ceny przynoszące tak wielkie zyski Escobarom tego świata. Członkowie komisji wskazali dobre efekty takiej nowej polityki w Australii, Portugalii i Holandii. Już 10 lat temu rząd portugalski zalegalizował zażywanie wszystkich narkotyków. Badania wykazują, że zażywanie takich narkotyków jak heroina dramatycznie spadło a ilość nałogowców heroiny, którzy padali ofiarami AIDS również spadła dzięki dostępowi ofiar do czystych igieł pod kontrolą służby zdrowia.

Oczywiście reakcja obecnych polityków światowych przypomina tchórzliwe konkluzje członków komisji senatorów z roku 1931. Tak, obecna polityka antynarkotykowa jest bezowocna i szkodliwa, ale dalej musimy robić to samo.

Który mąż stanu będzie miał odwagę ogłosić zmianę kierunku w międzynarodowej wojnie z narkotykami? Cameron? Sarkozy? Merkel? Tusk? Zapewne nie. Obama? Też nie; chyba że za dwa lata, po wygranych wyborach.

Dziennik Polski (Londyn) 17 czerwiec 2011

Tuesday 7 June 2011

Jaka Przyszlosc Zjednoczenia Polskiego w WB?


Wlodek Mier-Jedrzejowicz nowo wybranym prezesem

Jak się cieszę, że nie znajduję się dziś w skórze Włodka Mier-Jędrzejowicza. Trudno o znalezienie osoby noszącej na swoich barkach ciężar reprezentowania przeszło półmilionowej diaspory polskiej na Wyspach brytyjskich a posiadającej większe poczucie odpowiedzialności, niż nasz nowo wybrany prezes Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Trudno o znalezienie organizacji ze strukturą i zasobami finansowymi oraz kadrowymi mniej zdatnymi na odgrywanie tak odpowiedzialnej roli.

Gdy tydzień w tydzień odczytujemy skomlenie artykułów i tytułów w brukowcach londyńskich na temat wadliwych skutków obecności Polaków w Wielkiej Brytanii czy niechlujne reportaże o angielskiej młodzieży szkolnej odwiedzającej „polskie obozy śmierci”, odczuwamy wciąż potrzebę aby odezwał się głos Polaków w Wielkiej Brytanii odpierający takie zarzuty. To prawda, że od czasu do czasu robi to przedstawiciel Ambasady RP, ale w oczach brytyjskiego czytelnika jest to oficjalna odpowiedź obcego ciała, która tylko podkreśla nadal „obcość” naszych racji. Często czujemy się zaszczuci i zdradzeni tymi oszczerstwami, ale również sfrustrowani naszym brakiem efektywnej riposty i efektywnego promowania pozytywnego image’u społeczeństwa polskiego tym kraju. Wolelibyśmy być nie przedmiotem, a podmiotem wszelkich komentarzy o Polakach w tym kraju. Gdzie jest ten „ktoś” z autorytetem, który odpowie w imieniu nas wszystkich?

Ale nie na tym koniec. Potrzebna jest wciąż instytucja, do której mogą się zwrócić o poparcie istniejące organizacje polonijne aby organizować zbiórki na różne cele, ale bez kolizji w kalendarzu. Potrzebna jest instytucja, do której może się zwrócić rząd RP czy Ambasada, czy Senat aby zaciągnąć opinie czy przeprowadzić konieczne inicjatywy społeczne, a szczególnie uzyskać poparcie dla utrzymania tożsamości polskiej wśród licznej młodzieży w tym kraju. Przypominam, że jest tu obecnie 130,000 dzieci poniżej 14 lat z polskim obywatelstwem, a przez następne 10 lat będzie tu prawdopodobnie ich dwa razy więcej. W samym Londynie jest przeszło 16,000 dzieci polskojęzycznych uczących się w państwowych szkołach. Potrzebna jest instytucja reprezentacyjna dla władz brytyjskich, gdy chcą skonsultować się z dynamicznie rozwijającą się polską mniejszością etniczną w wypadku nowych inicjatyw społecznych czy prawodawczych. Oczywiście na lokalnym szczeblu istnieją parafie, tradycyjne polskie kluby czy nawet samosiejki organizacyjne, do których mogą zwracać się o poradę lokalne samorządy czy prasa, ale i te organizacje też mogą potrzebować wsparcia na skali krajowej i borykają się wciąż o swoją przyszłość. Są chwile, kiedy te społeczeństwa mogą czuć się zagrożone, zagubione, osamotnione i potrzebują wsparcia od jakiejś większej, doświadczonej organizacji. Aby odgrywać taką rolę potrzebna jest organizacja, której autorytet jako głos Polaków w Wielkiej Brytanii będzie oparty częściowo na jej reprezentatywności a częściowo na jej skuteczności. W obydwu wypadkach Zjednoczenie spełniało tę rolę. Było reprezentacyjne, bo od roku 1948 należały do niego wszystkie najważniejsze świeckie organizacje społeczne w Wielkiej Brytanii a ostatnio dołączyły do niej niektóre nowo powstałe stowarzyszenia. Było skuteczne bo przy wsparciu istniejących wówczas żywotnych organizacji i charyzmatycznych przedstawicieli ze starej emigracji niepodległościowej, Zjednoczenie mogło organizować czy patronować skutecznie akcjom lobbingowym i inicjatywom kulturalnym a jednocześnie dopilnowywać obrzędów pamięci narodowej. Ich Informator Polski, wydawany co dwa lata oraz i popularna broszura, już w piątym wydaniu, pt. „Jak żyć i pracować w Wielkiej Brytanii” i Akcja Pomocy Powodzianom świadczą wciąż o ich żywotności. Zjednoczenie skutecznie mobilizowało akcje zniesienia wiz dla Polaków , „wyratowania” polskiego „A” level, prowadzenia grupy lobbingowej Poland Comes Home, organizowania corocznych polskich festiwali, patronowania balom emigracyjnym i akademiom, doprowadzania do (tymczasowej) zmiany kursu w antypolskiej polityce redakcyjnej w „Daily Mail”. Robili to wszystko, jak to się określa po angielsku, „on a shoestring”, czyli na nikłych zasobach finansowych.

Ale czy ta reprezentacyjność , oparta już często o kruszejące organizacje i ta historyczna skuteczność, wystarczą na dziś? Czy w półmilionowej rzeszy najczęściej niezorganizowanych nowo przybyłych Polaków walczących o byt i o wychowanie swoich dzieci jest miejsce na starą, niemal anachroniczną organizację post-emigracyjną, o której nawet nie słyszeli i która ma ich w jakiś sposób reprezentować? Czy nowy prezes znajdzie wśród swoich rówieśników drugiego pokolenia, czy wśród nowej fali, tę nową krew aby prowadzić działalność Zjednoczenia? Zadaje te pytania w okresie, kiedy nowo wybrany zarząd składa się w większości ze starego, nieco zmęczonego już zarządu z poprzednich lat („chapeau bas” – Ci wspaniali działacze pozostali, ponieważ brakowało nowych kandydatów do sprawowania tych funkcji). Był czas, kiedy Zjednoczenie nie było w stanie organizacyjnie i finansowo zainicjować na Trafalgar Square ani dnia pożegnania ofiar katastrofy smoleńskiej w zeszłym roku, ani festiwalu z okazji 220 rocznicy Konstytucji 3 Maja czy objęcia przewodnictwa Unii Europejskiej w tym roku. Teraz o każdą inicjatywę musi składać wielostronicowe podania do zbiurokratyzowanych organów Senatu czy Wspólnoty Polskiej. Potrzebuje „nowej krwi” i pieniędzy.

Po pierwsze, gdzie ta „nowa krew”? Nie myślę tu jeszcze o osobach, które są tu względnie krótko i nie są pewne swojego jutra, borykają się z małymi dziećmi i nie wiedzą czy nie wrócą niebawem do kraju. Jest wśród nich wielu świetnych społeczników, szczególnie w terenie, ale trudno jeszcze na nich lokować kontynuację stałych organizacji, gdy jeszcze nie mają „stałych” korzeni. Muszą jeszcze zakładać własne organizacje – np. handlowe, zawodowe, kulturalne, rozrywkowe, które nie będą tylko efemerydami. Istnieją już w formie Polish Psychologists Association czy w nowym Związku Dziennikarzy, czy Polish City Club i będzie ich więcej. Ale tym energicznym, ambitnym Polakom nie zawsze pasuje staroświecka struktura oparta na ofiarnej bezinteresownej działalności społecznej.

Ale gdzie są na przykład rówieśnicy nowego prezesa? Do nie dawna tylko garstka Polaków z drugiego pokolenia gotowa była przejąć spuściznę organizacji centralnych – życia polskiego na Wyspach. Można było je znaleźć przy parafiach czy w organizowaniu szkół sobotnich, ale na sprawowanie funkcji przy POSK-u, Zjednoczeniu, czy SPK nie palili się. Są wybitni wolontariusze z tego pokolenia w tych organizacjach, ale najczęściej ich koledzy i koleżanki czuli się wyobcowani od tych akademii, licznych rocznic, pochodów ze sztandarami i tradycyjnych państwotwórczych przemówień nie mających nic wspólnego z ich życiem codziennym w środowisku brytyjskim. W ostatnich dwóch latach widzimy jakby pewne przebudzenie się tych pokoleń, gdy zaczynają dochodzić już do wieku emerytalnego i mają czas oraz chęć zająć się sprawami, które wcześniej ich nie obchodziły. Powstało Polish Heritage Society odpowiedzialne za inicjatywy takie jak: pomnik polskich Sił Zbrojnych w Arboretum w Staffordshire czy uratowanie pomnika Chopina na londyńskim Southbank. To te pokolenia wkroczyły teraz w nieco spóźnioną walkę ze sprzedażą Fawley Court a obecnie kwestionują sprzedaż obiektów historycznych takich jak: „Ognisko”, które pamiętali ze swojego dzieciństwa, a potem je ignorowali. Zjednoczenie stanowi odpowiednie dla nich pole działania.

A druga rzecz to sprawa finansowa. Działalność lobbystyczna i reprezentacyjna muszą teraz być skupione na trwałych fundamentach bez opierania się na uszczuplonych dotacjach kwartalnych od PAFT-u. Przez cały swój okres działania, Zjednoczenie nigdy nie dorobiło się majątku własnego w kształcie domu czy fundacji. Przed rokiem 1990, w czasie istnienia rządu na emigracji, nie wydawało się to być potrzebne, a potem gdy Zjednoczenie wypłynęło na wodę pod własną banderą, było już za późno.

Teraz przy samolikwidacji organizacji majątkowych, jak: SPK, czy „Ognisko”, odchodzące zarządy powinny wziąć pod uwagę zabezpieczenie organizacji jak Zjednoczenie, która ma jeszcze szansę kontynuować walkę o dalsze losy Polaków w Wielkiej Brytanii w oparciu o bogate demokratyczne i patriotyczne wartości pokoleń żołnierskich. „Nie będzie nas, będzie las”? Tak – ale niech będzie to polski „las‘‘!

"Tydzien Polski" Londyn 3 czerwiec 2011

Wednesday 1 June 2011

Unia Europejska w Potrzasku


Jednym z najpiękniejszych i najtrwalszych symboli pojednania Europy jest najdłuższy most w Europie, tzw. „Oresund”, który przewozi 60,000 pasażerów dziennie z Kopenhagi do Malmo. Spektakularny 16-kilometrowy most łączy nie tylko Szwecję i Danię, ale również jest jedynym bezpaszportowym pomostem między półwyspem skandynawskim a kontynentem europejskim. Czy pisałem, że „łączy”? Że „bez paszportu”? Przepraszam. Przejęzyczyłem się. Już nie łączy.
W zeszłym tygodniu rząd duński zarządził kontrolę paszportową i celną nad mostem. Zresztą nie tylko tam. To samo zarządził w Flensburgu – głównym punkcie przejazdowym na granicy z Niemcami. Rząd duński poddał się wpływom mniejszościowego partnera w koalicji rządowej, tzw. Duńskiej Partii Ludowej. Na czele tej partii stoi agresywna pani Pia Kjaersgaard, której komentarze o przemianowaniu miast szwedzkich w „skandynawskie Bejruty” pełne gangów muzułmańskich były zapowiedzią obecnej decyzji rządu.
Podobny krok podjął rząd francuski zaledwie dwa tygodnie temu, kiedy wprowadził kontrolę nad granicą włoską aby powstrzymać przyjazdy uciekinierów tunezyjskich i libijskich. Układ Schengen pozwalający na wolne poruszanie się po Europie bez paszportów i kontroli celnej stoi nad przepaścią.
Wynurza się widmo rosnących partii nacjonalistycznych, opierających się coraz bardziej na hasłach populistycznych, anty-europejskich, a potencjalnie nawet anty-demokratycznych.
Mamy Szwedzkich Demokratów zdobywających nowe mandaty w parlamencie szwedzkim i francuski Narodowy Front pod przewodnictwem Marine Le Pen, której osobista popularność obecnie przekracza każdego innego kandydata na prezydenta Francji. Mamy Partię Wolności w Holandii, która grozi wysiedleniem każdego bezrobotnego Polaka, Północną Ligę we Włoszech grożącą rozłamem państwa.
Na Węgrzech radykalna partia Jobbik ze swoimi hasłami anty-cygańskimi i anty-europejskimi zdobyła 17 proc. głosów w ostatnich wyborach i ma coraz większe wpływy na rządzącą partię Fidesz, która sama ostatnio wprowadziła dość autorytarną konstytucję w konflikcie z obecnym prawami unijnymi. Przy takich organizacjach nasz PiS byłby tylko partią baranków. W Wielkiej Brytanii rośnie poparcie dla Partii Niepodległościowej (UKIP) a poważny kiedyś dziennik „Daily Express” (obecnie własność byłego pornografa Richarda Desmonda), z nakładem powyżej 600,000 poświęca się w całości akcji wyprowadzenia Anglii z Europy i zohydza wszystko co europejskie, a szczególnie Francuzów, Niemców i Polaków.
Trzy elementy wzmacniają te anty-demokratyczne i anty-europejskie nastroje, które grożą przerzuceniem dotychczasowego postępu integracyjnego wszecheuropejskiego na wsteczny bieg.
Pierwsze to kryzys finansowy i walutowy. Gospodarka europejska i amerykańska została zdewastowana w ostatnich czterech latach przez bankowców. Niczym szaleni kawalerzyści światowej gospodarki, w anonimowości elektronicznych giełd podrzucali sobie toksyczne pakiety zakamuflowane długo jak zabawki, których nikt nie chciał rozpakowywać, lecz tylko sprzedawać dalej w atrakcyjnym opakowaniu. Gdy spekulacyjna bańka mydlana pękła, wiele państw zadłużyło się aby ratować swoje „bańki”, mimo że już ich sektor publiczny był przesadnie zadłużony. Najbardziej zadłużone były europejskie państwa śródziemnomorskie, Irlandia i kraje bałtyckie. Nie były w stanie sobie z tym poradzić, ponieważ jako część Eurolandu pozbawione były opcji wyjścia z kryzysu przez dewaluację własnej waluty.
Euro, które wprowadzono 9 lat temu, i które obejmuje już 17 państw europejskich, było największym gospodarczym osiągnięciem Europy. Miało gwarantować stabilność walutową i uwolnić państwa europejskie od stresu spekulacji walutowych i konkurencji rynkowej ze strony gigantycznych rynków azjatyckich. Teraz trzy państwa, czyli Grecja, Irlandia i Portugalia, straciły możliwość uzyskania pożyczek na rynku monetarnym i zmuszone zostały do wybłagania pomocy od pozostałych krajów w strefie euro. A Hiszpania, Włochy, Belgia i inne państwa gotowe są stanąć z garnuszkiem w kolejce po jałmużnę. Pozostałe kraje zastanawiają się czy z kolei ich gospodarki, też wygrzebujące się mozolnie z recesji, będą w stanie udzielać takiej pożyczki i przekonać do tego swoje elektoraty, które i tak muszą podołać własnym długom.
W tym miesiącu ogłoszono, że gospodarka grecka nie stanie na własnych nogach mimo poprzedniej pożyczki. Będzie to wymagało albo dalszej pożyczki albo ostrzejszej restrukturyzacji długu, ale Europejski Bank Centralny zwleka z decyzją. Plotka o możliwości przejścia waluty greckiej ponownie na drachmy spowodowała dalszy spadek wartości euro. Nagle strefa euro zamieniła się w więzienie, zarówno dla dłużników, jak i wierzycieli.
Drugi element kryzysu europejskiego to rosnący bunt społeczny przeciw oparciu gospodarki europejskiej na pracy ludzi albo z innych krajów europejskich albo poza europejskich. Na skutek ekonomicznego kryzysu następuje zwątpienie czy wolność poruszania się pozaeuropejskiej i wewnątrz europejskiej masy tanich pracowników w Europie, nie podważa stabilności i aspiracji rodzimego społeczeństwa. Teraz ludzie pytają czy tolerancja i multi-kulturalizm w okresie rozkwitu gospodarczego nie podważają naszych zarobków w okresie zaciskania pasa? Czy nie korzystają z naszych świadczeń? Nie przeskakują kolejki na tanie mieszkanie? Czy ich dzieci obcojęzyczne nie obniżają poziomu nauczania w szkołach? Czy nie zabierają naszym dzieciom pracy? Czy ich obce kultury, kuchnie, obyczaje, kulty, przestępczość nie grożą naszej tożsamości narodowej. Z początku w tak tolerancyjnych krajach jak Wielka Brytania, Niemcy czy Szwecja były to tylko poglądy marginesu społecznego, ale teraz to poczucie zagrożenia wzmaga się i grozi podważeniem ideałów integracyjnych jednoczącej się Europy. Próby poszczególnych rządów w ograniczeniu praw azylantów czy zakazy w zawieraniu ślubów z cudzoziemcami, czy ubioru muzułmańskiego pchają ich w ostry konflikt z prawem europejskim i zasadami europejskich praw człowieka dotychczas powszechnie przestrzeganych.
Trzeci problem to brak wizjonerów europejskich u steru rządów, szczególnie we Francji i Niemczech. Marzenia i konkretne praktyczne projekty, które tak rozpalały wyobraźnię coraz to nowych pokoleń europejskich w ostatnim półwieczu, zanikły. Teraz nikt już nie ma odwagi podjąć się roli wykreowania europejskiej wizji wyjścia z kryzysu walutowego i kulturalnego, i co raz bardziej dzisiejsi politycy ustępują drogę tendencjom nacjonalistycznym. Nikt już nie jest gotowy propagować rozszerzenia Europy na wschód i południe, i przystosować europejski rynek do konkurencji z gigantami ekonomicznymi w Azji. Nikt nie chce też chronić biedniejszych krajów Europy od bankructwa czy znaleźć odpowiedniej formuły do zalegalizowania koniecznego pobytu cudzoziemców w Europie.

Minister Jacek Rostowski

Polska jest zobowiązana umową akcesyjną aby przyłączyć się do strefy euro, gdy tylko nasza gospodarka będzie gotowa. Ostatnio nasz minister finansów, Jacek Rostowski, zapytany na zebraniu w Londynie czy dalej rząd RP zamierza wprowadzić w Polsce nową walutę przy obecnym kryzysie – okazał nam ten swój słynny szeroki rozbrajający uśmiech, który niejednego kolegę ministra walczącego o wydatki swojego resortu przerażał i stwierdził, że strefa Eurolandu to piękny, bezpieczny dom, w którym Polska powinna ostatecznie zamieszkać, ale ze względu na to, że obecnie ma miejsce poważny remont, trzeba nieco z tą przeprowadzką poczekać. Jak często bywa z takimi remontami, wygląda na to, że nigdy się nie skończy i nigdy do tego domu się nie wprowadzimy.
„Dziennik Polski” (Londyn) 20 maj 2011r.

Dyskretny Czar Blyszczacej Kawalkady



A więc, drodzy czytelnicy, który z Was przyzna się, bez bicia, że oglądał na ekranie cały przebieg ślubu młodej pary królewskiej? Kto z Was nie podziwiał precyzji wojskowej i barwnej pompy oraz parady, z którą ten ślub „prywatny” został wykonany? Bo stał się cud. W dzień przed ślubem nie spotkałem ani jednego znajomego, Anglika czy Polaka, który by się przyznał do tego, że będzie ten ślub oglądał. Wykpiwano raczej ten „cyrk medialny”. A w dzień ceremonii nie znalem ani jednej osoby, która mimo woli nie „zerknęła” przypadkiem na ta ceremonię. Nigdy też nie wiedziałem, że takie „zerkniecie” w wygodnym fotelu może trwać przeszło trzy godziny.
Błyszczące ostrogi, eskorta gwardii przybocznej na rasowych koniach, bliźniacze wieże szarego, starego opactwa, wiwatujące tłumy, które czekały przez noc na to widowisko, królowa ubrana w kanarkowy strój, książę Harry uzbrojony w dziwaczne epolety i łobuzerski uśmiech, mężczyźni we frakach czy mundurach, uśmiechnięte damy w wytwornych pastelowych kreacjach ukoronowanych tiulowymi kapeluszami niczym talerze kosmiczne, panna młoda odziana w koronkowy welon i pięciometrowy biały tren – stąpająca po czerwonym dywanie, słowa przysięgi, wiary, miłości wyszeptane przy ołtarzu wobec wielomilionowej rzeszy medialnych świadków. Cała ta wielobarwna kawalkada pachniała zarazem historią i dniem dzisiejszym. Szumiała majestatem tradycji i nieokiełzaną radością łącząc cały naród brytyjski.
Przykuty do telewizji świat zazdrościł Wielkiej Brytanii tego dnia. Zazdrościł nie tylko ten udany spektakl spreparowany przez czarodziei protokołu, ale również efekt takiej okazji w rozbawieniu i pogodzeniu społeczeństwa zwaśnionego codziennymi problemami i kryzysem gospodarczym. A szczególnie odczuwali to Polacy. Ilu z nas zastanawiało się nad tym jak to jest? Jak taki anachroniczny system rządzenia państwa może sprawić więcej radości i jedności niż najbardziej demokratyczny ustrój republikański? Marzyli się nam jacyś wysnuci w wyobraźni polscy monarchowie z czarującą rodziną przekazujący sobie pałeczkę (przepraszam – berło) zgodnie z dynastycznymi wymogami Konstytucji 3 Maja, która wreszcie zniosła szaradę poprzednich królów elekcyjnych. Skończyć wreszcie z tymi szarymi nudnymi Tuskami, Komorowskimi, Kaczyńskimi, Napieralskimi. W końcu też kochamy paradę, barwne mundury, śliczne księżniczki i klekot kopyt końskich na bruku Starówki. Pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego wskazał, że też umiemy zorganizować medialny spektakl.
Ale zaraz, zaraz… Nim poddamy się bezmyślnie tym marzeniom, popatrzmy jeszcze raz na ekran. Gdzieś w tym tłumie siedział zadowolony z siebie pan premier Cameron. Był odpowiedzialny za sfinansowanie bezpieczeństwa, za wyznaczenie dnia wolnego od pracy na tą uroczystość, a nawet decydował, kto może czy nie może tu być zaproszony. Były premier Major, czy krwawy następca tronu w Bahrajn czy król z Lesotho – tak. Ambasador Syrii – nie. Byli premierzy Blair i Brown – też nie. Wiedział, że bez niego ta ceremonia nie mogłaby się odbyć. A euforia jest krótkotrwała. Już w dwa dni później dominuje znów w prasie ostry konflikt w sprawie ordynacji wyborczej, wojny w Libii i reform w służbie zdrowia.
Popatrzmy też na tych gości w pierwszym rzędzie. Czy uśmiechaliście się pobłażliwie na widok dwóch księżniczek – córek księcia Yorku, ubranych w stylu „teletubbies”? Jedna na niebiesko, druga w łososiowo-beżowym stroju? Te słodziutkie idiotki zachwycone swoim wyglądem i nieświadome własnego komicznego wystroju, nie znalazły się tu przypadkiem. Gdyby, nie daj Boże, miałby nastąpić wypadek, który by pochłonął życie synów Karola i tragicznej Diany, kto w nowym pokoleniu odziedziczyłby tron brytyjski? Kto, jak nie właśnie nasze księżniczki – cudaczki.
Malowniczy urok przekazania urzędu głowy państwa na zasadach stadniny końskiej szybko znika, gdy zniemczała dynastia królewska (tu Sachs – Koburg, a w Polsce, zgodnie z majową konstytucja, Wettinowie sascy) podrzuca nam nie tylko przystojnych, choć łysiejących, królewiczów, ale również dziwaków, matołów i, we wcześniejszym wcieleniu, sympatyków Hitlera. W Polsce te dynastie Piastów, Jagiellonów, Wazów nie zawsze dawały nam Chrobrych i Łokietków. Czasem panowały miernoty jak Michał Korybut i August III, wybrane nad podstawie ich pochodzenia. A czasem naiwni szaleńcy jak Warneńczyk . A teraz każda nowoczesna tyrania stara się zabezpieczyć swoja władzę ciągłością dynastyczną, nawet bez namaszczenia i tradycyjnej koronacji. Widzimy to w Syrii, Libii czy Północnej Korei, a poprzednio w Haiti, Iraku i Egipcie. Ta stabilność jest złudna; gdy osłabieni dziedzice władzy swych twardych ojców okradają i ostrzeliwują swój naród. To głód, nienawiść i wojna powracająca w jeszcze większym natężeniu.
Może lepiej jednoczyć naród i okrywać go promykami optymizmu w oparciu o inne zasady. Lepiej liczyć na spuściznę przykładu dobrego i mądrego życia, pełnego tolerancji, zasad moralnych i odwagi osobistej. Tymi walorami może się pochwalić kraj, który mimo swoich niedociągnięć i nieszczęść, wydał na świat Gandhiego, Martina Luthera Kinga czy Mandelę. Co jakiś czas te kraje odkrywają ponownie mądre nauki z ich życia i z duma przypominają je całemu światu.
I Polska też miała mądrego człowieka i też mogła w około jego dobroci i nauk zjednoczyć się. I znowu w niedzielę pierwszego maja Polacy siedzieli przykuci do telewizorów i telebimów lub aktywnie uczestniczyli wśród milionowej rzeszy na Placu św. Piotra oraz w Wadowicach, lub w kościołach i placach w Polsce. Uzbrojeni we flagi polskie i papieskie mogli znów, z okazji beatyfikacji, jednoczyć się słuchając homilii i mądrych pouczeń naszego Papieża. Na Placu św. Piotra siedzieli razem w głębokim skupieniu: Komorowski, Borusewicz, Kwaśniewski, Mazowiecki, Wałęsa, a przy nich prezydenci Meksyku, Włoch, Estonii i innych państw hołdujących zasadom i naukom Błogosławionego już Jana Pawła. Tylko skompromitowany premier włoski uciął sobie niepochlebna drzemkę na oczach własnych wyborców.
Oby tylko te nowe obrzędy beatyfikacyjne nie odebrały nam człowieczeństwa Karola Wojtyły i nie tamowały dostępu do obiektywnej oceny jego dokonań. Bylebyśmy nie stracili subtelnej ironii jego wystąpień i ocen, zakamuflowanych w prostych słowach a czasem nawet w jego dowcipach. Tym językiem trafiał bezpośrednio do młodzieży, dzieci, starców. Jego nauki były oparte na fundamentach uniwersalnych choć nie był żadnym fundamentalistą. Czasem samym gestem wskazywał swoje intencje nawet, gdy przemawiał do masowego tłumu. W końcu to nie Krzaklewskiego całującego go po nogach, zaprosił do przejazdu wraz z małżonką swoim „papamobile”, ale ironicznie uśmiechniętego ateistę Kwaśniewskiego. To On nam na Crystal Palace przypominał, że Polacy za granicą też są częścią narodu polskiego. To on nam Polakom mówił jeszcze za czasów PRL-u ,że „nie ma Polski bez solidarności”, a później, już w wolnej Polsce, ze „nie ma solidarności, bez miłości”.
I odszedł od nas 6 lat temu po publicznej agonii, i ostała Polska bez jego protekcji i bez jego mądrych porad. Przez te ostatnie 6 lat wzrosła nienawiść i kłótliwość elit rządzących Polską do stopy nieznanej od upadku PRL. Mimo ze PKB wzrastało i złotówka stała wysoko, to kraj zubożał tracąc tyle młodych szukających chleba i przygód za granica, a decyzje polityczne i gospodarcze wykonywane były najczęściej w zawiści i prywacie. Zabrakło papieskich, mądrych wskazań czy ironicznych uśmiechów. Gdzie ten umiar i to poszanowanie człowieka, które tak uformowało nową demokratyczną Polskę przez niego wielokrotnie błogosławioną? Może jednak ta przyśpieszona beatyfikacja, tak samo radosna okazja – jak ślub królewski, przypomni nam tą fundamentalną naukę o człowieku i złagodzi nastroje nienawiści w Polsce.
„Dziennik Polski” (Londyn) 6 maj 2011r.

Jedna Rocznica - Dwie Uroczystosci



Kosciół pełniusieńki. Już pół godziny przed mszą ławy wypełniają się starszymi panami z marsowymi minami i eleganckimi siwowłosymi damami. Po centralnej nawie kroczy Janka Kwiatkowska; ustawia i kieruje ruchem znajomych jej weteranów ze starej emigracji zastrzegając, aby frontowe ławki zostały puste. Z zakrystii wychodzą dyskretnie rodziny tych, którzy przyszli uczcić rocznicę. Najpierw dostojna pani Karolina Kaczorowska ze swoją rodziną, pani Anna Sabbat z córką Jolantą, Marek Gostomski, brat ukochanego księdza proboszcza i Adam Ostrowski z rodziny prezydenta Stanisława Ostrowskiego.
Wchodzi pani Ambasador. Dla stałych parafian nie ma już miejsc w środku, więc wypełniają boczne nawy i stoją na tyle kościoła. Czekamy. Przyglądam się pięknym, dużym zdjęciom popularnego nieodżałowanego proboszcza ze swoim z lekka łobuzerskim uśmiechem i dostojnego prezydenta, który stracił życie na posterunku, w pełni zdrowia i energii mimo swoich 90-ciu lat. Przy zdjęciu prezydenta stoi rasowa młoda harcerka z kokardkami. Wytrwała całą mszę stojąc dumnie na baczność. Zaobserwowałem jak po czasie jej drużynowa spytała czy chce być wymieniona, lecz stanowczym odruchem odmówiła chcąc zostać na straży do końca.
Przez kolorowe witraże promyki słoneczne rzucają wielobarwne światło na te czarno-białe zdjęcia i na wiernych siedzących w głębokim, milczącym skupieniu. Przed rozpoczęciem mszy św. wita wszystkich nowy proboszcz ks. Marek Reczek. Wszyscy wstają. Wkraczają sztandary kombatanckie i harcerskie. Mszę celebruje ksiądz rektor Stefan Wylężek w asyście pięciu księży, a ewangelię czyta nasz stary przyjaciel –pasterz były rektor ks. Stanisław Świerczyński. Wzniosłym przemówieniem o zmarłych i o ich poczuciu obowiązku obdarza nas Helena Miziniak.
Myślami sięgamy do Tupolewa prezydenckiego błądzącego we mgle po czubkach drzew w lesie pod Smoleńskiem, dzielimy szarpiący ból i poczucie opustoszenia i straty naszych przyjaciół i najbliższych. Żegnamy znów z żalem naszego tragicznie zmarłego, patriotycznego prezydenta Kaczyńskiego z uroczą małżonką i przeżywamy stratę wybitnych przedstawicieli z naszych elit politycznych, kulturalnych, wojskowych i strażników naszej pamięci narodowej. Ksiądz Reczek przypomina nam, że wszyscy przechodzący przez Golgotę wojenną, a później przez lata walki z niewolą, mieliśmy nasz „mur płaczu, lecz przy tym murze nie można stać wiecznie, bo trzeba ciężką pracą budować nową Polskę – bez czynów zbrojnych i rozlanej krwi.
Po mszy, rodziny zmarłych przeszły na tył kościoła aby odsłonić z kolei tablicę pamiątkową dedykowaną wszystkim prezydentom Drugiej Rzeczpospolitej od naczelnika Józefa Piłsudskiego i Gabriela Narutowicza do Ryszarda Kaczorowskiego włącznie, podkreślając tym sposobem przetrwanie nieustającej państwowości niepodległej Polski od 1918 do upadku PRL-u. Przy sąsiedniej ścianie odsłonięto tablicę ku czci tragicznie zmarłego ostatniego proboszcza. Na końcu miał miejsce uroczy koncert scholii parafialnej, składającej się w większości z młodych dzieci, pod kierownictwem Marysi Budzyńskiej.
Wyszliśmy z kościoła na zewnątrz ogrzani radosnym wiosennym słońcem, tuląc nasz żal, lecz podbudowani naszym hołdem i dobrze spełnioną ofiarą. Większość uczestników mszy podążyła do POSK-u aby uczestniczyć w koncercie okolicznościowym, w produkcji Krystyny Bell i z udziałem chóru Ave Verum, Iwony Januszajtis i innych wybitnych artystów. Czułem jednak pewien obowiązek aby podążyć do Trafalgar Square na wiec poświęcony pierwszej rocznicy katastrofy w Smoleńsku, który zwołały: Polska Wszechnica w Wielkiej Brytanii i Klub Gazety Polskiej w Londynie.

-
Zjawiłem się kiedy wiec pod kolumną Nelsona już się rozpoczął. Panował spokój i ład. Młodzi ludzie w białych koszulkach z napisem „Smoleńsk – 10/04/10 = Katyń II” stali na baczność przy zniczach ułożonych na kształt krzyża. Uczestniczyło około 500 osób z transparentami porównującymi Smoleńsk z drugim Katyniem. Przemawiająca z mikrofonu Małgorzata Piotrowska krytykowała zachowanie się władz rosyjskich, a zwłaszcza szczegóły osławionego raportu MAK, który nam tyle przyniósł przykrości, a szczególnie rodzinom pilotów i rodzinie generała Błasika. Pani Piotrowska wyliczała i cytowała żale poszczególnych członków rodzin – ofiar katastrofy w sprawie zaplombowanych trumien i braku dostępu do informacji ze strony Rosjan. Wiele tych słów krytycznych podzielają wszyscy Polacy, choć wyobrażam sobie, że większość rodzin nie chciałaby oglądać zmasakrowanych zwłok swoich bliskich. Mówczyni stwierdziła, że z ciał oficerów polskich skradziono odznaki – „tak, jak kiedyś w Katyniu”. Trudniej pogodzić się było z jej uwagami o braku wolności w Polsce i potrzebie wprowadzenia międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy. W końcu polska komisja badająca powody katastrofy jeszcze nic nie orzekła. Na koniec wezwała wszystkich uczestników do zaśpiewania trzech pełnych zwrotek hymnu „Boże coś Polskę” w wersji, którą śpiewaliśmy jeszcze przed 1990 rokiem w Londynie, czyli „Ojczyźnie wolność racz przywrócić Panie.” Widocznie dla niej obecna Polska nie zasługuje aby być „pobłogosławiona”, mimo, że nasz Ojciec Święty błogosławił ją często. Uwypuklił to bardziej jej współtowarzysz – organizator Marek Laskiewicz, który stwierdził, że uniki w zachowaniu rosyjskich władz wskazują na to, że było to „planowane grupowe morderstwo za pomocą ludzi w Polsce – kolaborantów” i, że kraj nie jest wolny i dalej pozostaje jak w PRL-u pod wpływem rosyjskim. Powtórzył to orzeczenie na wszelki wypadek po angielsku. Część zebranych przywitała jego kończące słowa gorącymi oklaskami, inni stali w milczeniu, nieświadomi czy przyszli uczcić ofiary katastrofy czy na polityczny wiec.
Wiemy, że polscy eksperci nie zbadali jeszcze osobiście kadłuba i czarnych skrzynek. Wiemy, że Rosjanie nie przyznali się do żadnych własnych błędów. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jeszcze nie posiadamy dużej wiedzy na ten temat. Ale przy całej tradycyjnej podejrzliwości Rosjan – nie ma żadnych dowodów i żadnych wyraźnych motywów wskazujących na to, że katastrofa była wynikiem zaplanowanej zbrodni.
Rozumiem, że bujnymi wyobraźniami organizatorów tego wiecu i ich popleczników w Polsce, i na innych kontynentach kieruje patologiczna niezgoda na dzisiejszy ustrój polityczny i gospodarczy w Polsce. Jednak warto też podkreślić, że uczestnikami mszy św. w kościele św. Andrzeja Boboli byli też weterani walk o niepodległość, którzy przez 60 lat nie uznawali reżymu narzuconego Polsce przez Kreml. Tam gdzie oni teraz widzą, może nie doskonałą, lecz jednak wolną, demokratyczną, suwerenną Polskę, należącą do NATO i Unii Europejskiej – uczestnicy wiecu dopatrują się kraju zniewolonego rządzonego przez „kolaborantów” Moskwy. Czy ci młodzi ludzie naprawdę nie wiedzą co to jest zniewolony kraj? To smutne, że środowiska patologiczne w nowoczesnej Polsce przenoszą się tutaj na grunt londyński.
Ksiądz Marek mówił aby nie tkwić wieczne przy „murze płaczu”, lecz widocznie są osoby, które nie chcą czy nie mogą od tego muru odstąpić.
„Dziennik Polski” (Londyn) 24 kwiecień 2011r.

Idzie Referendum



Nadchodzi referendum 5 maja. Odbywa się w tym samym terminie co lokalne wybory do samorządów i rad regionalnych. W Wielkiej Brytanii istnieje od paru wieków tradycja wyborów jednomandatowych. Każdy parlamentarny okręg wyborczy wybiera tylko jednego posła, który w pierwszym głosowaniu zdobywa największą ilość głosów. System nazywa się „First Past the Post” – czyli pierwszy przez metę. Słownictwo wzięte bezpośrednio z hazardowego świata wyścigów konnych. Dla Brytyjczyków ten system jednomandatowy stał się fetyszem konstytucyjnym podobnym do naszego przedrozbiorowego Liberum Veto. Chwalono się tym, że od roku 1945 każde wybory do parlamentu kończyły się wyraźnym zwycięstwem jednej partii rządzącej, i ta partia obejmowała od razu stery rządu. W ciągu 24 godzin urzędujący premier, który przegrywa wybory musi opuścić swoje mieszkanie na 10 Downing Street, zjawić się u Królowej aby złożyć urząd i zaproponować swojego zwycięskiego rywala jako następcę. A więc, według przyjętej wówczas zasady, ten system gwarantował stabilne rządy mono-partyjne Raz rządzi Konserwa; raz Labour, potem znowu Konserwa. Inne partie nie miały tu żadnych szans. Ten system rzeczywiście odzwierciedlał wolę narodu w latach powojennych. Wielka Brytania posiadała jakby dwa szczepy – jeden zachowawczy dla partii posiadaczy, a drugi postępowy i roszczeniowy dla robotników i ludzi wynajmujących mieszkania. Lojalność klasowa tych szczepów podkreślała te wyraźne podziały. Wiadomo było, że syn i córka też będą głosować zgodnie z tradycją rodzinną. Gdy chodziło się wówczas od domu do domu szukając deklaracji poparcia wyborców, już sam wygląd czy akcent osoby otwierającej drzwi, mógł wystarczyć aby zidentyfikować na kogo dany wyborca będzie głosował. Pod koniec lat 70-tych te podziały społeczne były już bardziej płynne. Pochodzenie i stan posiadania nie gwarantowały poparcia politycznego. Ale wyniki wyborów wciąż odbywały się w kleszczach starej sztywnej ordynacji wyborczej. Nastąpiły niezwykle zwycięstwa wyborcze Torysów pod batutą Żelaznej Małgosi. W roku 1987 na przykład wygrała wybory zdobywając 125 mandatów więcej niż jej oponenci. Ale uzyskała tylko 13.7 milionów głosów. Partie opozycji zdobyły 18 milionów głosów. A więc przeważająca większość wyborców głosowała przeciwko pani Thatcher.
Nie lepiej było pod rządami premiera Tony Blaira. Na przykład w roku 2001 Blair zmiażdżył opozycję po raz drugi. Zdobył 412 mandatów poselskich. Opozycja miała zaledwie 247 MP. A więc miał przewagę nad pozostałymi partiami o 165 mandatów. A ile głosów zdobyli Labourzyści? 10.7 milionów. A „zmiażdżona” opozycja ile? 15.6 milionów. Coś tu wyraźnie nie grało. Słusznie – Wielka Brytania miała mocne stabilne rządy. Ale czy te rządy reprezentowały większość społeczeństwa? Liberałowie i inne partie mniejszościowe uważały, że ten system wyborczy oszukuje wyborców. Domagali się reform i wprowadzenia proporcjonalnej reprezentacji, czyli systemu wielomandatowego. Inni narzekali, że nie mieli po co głosować jeżeli na ich terenie zawsze wygrywa kandydat z jednej i tej samej partii. Po co mają wrzucać karteczki do urny? Malała dramatycznie frekwencja wyborcza. Większość komentatorów politycznych zgadzała się z tą krytyką. Cóż z tego, kiedy ten system zaspakajał interesy dwóch głównych partii. Nawet konserwatyści pod rządami Blaira nie kwestionowali tego systemu. A to dlatego, że w ich upokorzonym stanie wciąż podniecała ich myśl, że kiedyś znów powrócą do władzy, a ta władza znów będzie niepodzielna. Te bańki mydlane prysły po wyborach ostatniego roku. Nikt tych wyborów nie wygrał mimo starej ordynacji. Dwie trzecie posłów nie miało u siebie 50-procentowej przewagi głosów. Najwięcej głosów i mandatów zdobyli konserwatyści Davida Camerona. Jedynym oczywistym partnerem dla nich może być partia Liberalnych Demokratów. A więc uzgadniają wspólną umowę koalicyjną i zakładają rząd. W demokratycznej Europie jest to zupełnie normalne zjawisko. Lecz na Wyspach Brytyjskich był to autentyczny szok. Oczywiście koalicje istniały w brytyjskich samorządach, w szkockim zgromadzeniu (Scottish Assembly), w parlamencie europejskim. Ale nie w rządzie brytyjskim! A w każdym razie nie przez ostatnie 65 lat. Partie uzgodniły wspólny program gospodarczy, ale dzieliła ich sprawa ordynacji wyborczej. Nick Clegg dążył do systemu proporcjonalnego, wielomandatowego; Cameron kurczowo trzymał się starego systemu. W końcu zwyciężył taki angielski kompromis. Proporcjonalne głosowanie odpada. Uzgodniono tylko kompromisową reformę tzw. „AV” czyli alternatywnego głosu, ale pod warunkiem zatwierdzenia przez referendum. Koalicjanci zgodzili się na niezgodę. Lib-Demy będą namawiać do głosowania – „Tak” na zmianę, a konserwatyści – „Nie.” Na czym polega proponowany system „AV”? Mamy, powiedzmy pięciu kandydatów w kręgu jednomandatowym. W zeszłych wyborach pan Pipsiński wygrał wybory mając tylko 35% głosów. Pani Kropeczka miała 32% głosów, a pan Osiołek 27% głosów. Pozostali kandydaci zdobyli zaledwie 6% głosów. A więc 65% głosowało przeciwko Pipsińskiemu a jednak ma ich reprezentować w parlamencie. Przy nowym systemie każdy wyborca w tym okręgu będzie miał aż 5 głosów i może głosować na każdego w kolejności dając każdemu numer swojej preferencji. Zwolennik np. pana Osiołka obdarowuje go głosem numer 1, Kropeczkę nr 2, może innemu kandydatowi nr 3, a Pipsińskiemu zaledwie 4 czy 5 bo w ogóle nie znosi jego partii. Z początku wynik w czasie liczenia głosów mógłby znów dać Pipsińskiemu przewagę przy ponownym zdobyciu 35% głosów nr 1, ale w ciągu rozprowadzenia głosów pozostałych słabszych kandydatów przejść może niezawodna Kropeczka, bo przynajmniej 50% głosów wyborców dało jej pierwsze, drugie lub trzecie miejsce a Pipsiński odpadł, bo nie zdobył zaufania poza swoim żelaznym elektoratem. Zwycięska Kropeczka jest świadoma, że musi utrzymać zaufanie nawet tych wyborców, którzy są sympatykami innych partii. Nowy system kompromisowy wspierają Liberałowie i cześć Labourzystów z Ed Milibandem na czele. Baronowie konserwatywni i dinozaury starej lewicy wciąż nawołują do odrzucenia tej skromnej reformy i utrzymania skompromitowanego starego systemu. Argumenty grupy „Nie” są podchwytliwe. Mówią, że system „AV” zapewni, że zawsze będą rządy koalicyjne z udziałem Liberałów. Długoletnie doświadczenie australijskie, gdzie obowiązuje „AV”, wskazuje, że tak nie jest. Mówią, że nowy system będzie bardziej kosztowny. Kompletna bzdura. Mówią, że daje to szansę grupom ekstremistycznym wzmocnić swoje wpływy. Raczej nie, bo większość przeszło 50% głosów w okręgu nie będzie skłonna poprzeć takiego skrajnego kandydata. Nowy system byłby lepszy bo nowo wybrany rząd będzie lepiej reprezentował aspiracje społeczeństwa, żaden wyborca nie będzie czuł, że miał zmarnowany głos, a drobniejsze partie będą miały większą możność zabłysnąć. Natomiast dalej pozostają okręgi jednomandatowe i stabilność mocnych rządów. Mamy więc prawdziwy skromny brytyjski kompromis.
„Dziennik Polski” (Londyn) 8 kwiecień 2011r.

Libia - Nowa Szansa dla Polski




I znów mamy wojnę… I znów państwa euroatlantyckie wkraczają do akcji na Bliskim Wschodzie, ale tym razem bez fanfaronady i natarczywej propagandy. Po prostu paręset rakiet wystrzelono w kierunku libijskich baz wojskowych i odbyło się to bez żadnego większego protestu ze strony opinii światowej, a szczególnie arabskiej.
Największym zaskoczeniem było zachowanie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Zawsze uważałem, że Instytucja odziedziczyła swój regulamin od przedrozbiorowego polskiego Sejmu, gdzie delegaci na pasku skorumpowanych magnatów mogli podkładać swoje destrukcyjne weta, tak jak dziś robią to przedstawiciele Chin czy Rosji. Tym razem jednak opozycja do interwencji ograniczyła się tylko do głosów wstrzymujących. Rada Bezpieczeństwa odezwała się stanowczo za namową arabskich, brytyjskich i francuskich dyplomatów i wprowadziła zakaz wszelkich lotów libijskich nad terenem własnego kraju, a nawet zakaz poruszeń libijskich sił lądowych, które oceniano by za agresywne.
W wyniku decyzji Rady ONZ, w buntowniczym Benghazi wybuchła euforia. Fajerwerki, strzały z karabinów maszynowych i demonstracje z plakatami dziękującymi państwom zachodnim przywitały tą wiadomość. Przypomniały mi się opisy radości Warszawiaków na wieść 3 września o deklaracji rządów brytyjskich i francuskich wypowiadającej wojnę Hitlerowi. Radosne tłumy obległy wówczas ambasady dwóch państw i pojawienie sie Płk. Becka na balkonie z ambasadorem francuskim przyjęto hucznymi oklaskami. Jak wiemy niewiele to Polsce dało. Wojska niemieckie torowały już sobie drogę do Warszawy.
Tak samo po deklaracji ONZ wojska Kadafiego torowały sobie drogę do Benghazi. Najpierw przewrotny pułkownik ogłosił zawieszenie broni, a zaraz potem intensywnie zaatakował stolice buntowników. Na szczęście czarne watahy najemne Kadafiego to jednak nie Wehrmacht. Buntownikom udało się wypchnąć najeźdźców, a następnego dnia zaczęły się skuteczne ataki aliantów, czołgi libijskie spłonęły i nastąpił tymczasowy militarny pakt.
Jak ze wszystkimi wojnami, efekty walki nad pustynią libijską dopiero powoli odkryjemy. W wojnie są często szlachetne cele (w tym wypadku ochrona ludności przed masakrą), cele ujemne (nafta oczywiście) i cele ukryte (upadek Kadafiego). Nastąpią niebawem sceny bohaterstwa, okrucieństwa, i zwyklej głupoty, ale nie zawsze w tej kolejności. To nie jest zabawa dla strategów fotelowych zachłystujących się mapami wskazującymi ruchy dywizji wojskowych. Nic tu nie można z góry przewidzieć, bo w dzisiejszym modelu prowadzenia wojny ważnym elementem pozostaje obraz wojny przedstawiony na ekranach. Obraz ten może na krótko być wyreżyserowany i fałszywy, ale z czasem rzeczywistość przysłania próby zakamuflowania prawdy, a ta rzeczywistość najczęściej jest skutkiem prostych wypadków.
Mimo przewagi aliantów, zawsze mogą nastąpić katastrofalne pomyłki: samoloty aliantów zniszczą np. karawan pustynny z uchodźcami, pod mylnym wrażeniem, że atakowali konwój wojskowy. Z kolei myśliwce alianckie tez mogą być trafione, tym bardziej gdyby to nastąpiło na skutek błędu podekscytowanych buntowników strzelających na wszystko i na wszystkich. Pamiętajmy, że pierwszego dnia zestrzelili swój własny, chyba jedyny, samolot. W takich wypadkach opinia, najpierw słuchaczy radiostacji arabskich, a z czasem i zachodnich, może obrócić się przeciw aliantom, mimo obecnej słuszności ich sprawy. Liga Arabska wschodnich satrapów to kruchy sojusznik na wojnę.
Może dlatego dyplomacja polska, zaproszona na konferencje aliantów w Paryżu, zdecydowała nie uczestniczyć w tym militarnym ataku. Owszem poparła rezolucje ONZ, lecz wolała, tak jak Niemcy, zadeklarować swoja gotowość wysłania sprzętu i załogi szpitalnej do Benghazi i do innych miast, jako część akcji czysto pokojowej.
Oczywiście można mieć uznanie dla postawy rządu polskiego, działającej już nie demonstracyjnymi hasłami przeszłości, ale pragmatyzmem i rozsądkiem. Nie czujemy wreszcie potrzeby chwytania zaraz za szabelki, aby wykazać nasze poparcie dla polityki amerykańskiego sojusznika. Tak robiliśmy bezkrytycznie w wypadku Afganistanu i Iraku, ale miało to miejsce kosztem zachwiania naszych dobrych stosunków z opinią publiczną w państwach arabskich. Gospodarczych korzyści z tych wypraw nie mieliśmy żadnych. Właściwie Amerykanie oceniali nasz wkład dość pobłażliwie, bo nie mogli pojąć, jaki w tym był polski interes narodowy. Nie znaczy, że krytykuje nasz udział w tych misjach, ale kwestionuje zasadność narażenia życia polskich żołnierzy i wydatki podatnika tylko, żeby wykazać nasz kompleks proamerykański, jeżeli nie braliśmy z tych poświęceń jakichś namacalnych korzyści.
W wypadku Afganistanu zwiększyliśmy w zeszłym roku kontyngent polskich żołnierzy w ramach formacji sojuszniczej ISAR do 2500. Służą na terenie prowincji Gazni bez uzgodnienia z NATO warunków ograniczających ich udział w akcjach militarnych. W rzeczywistości wegetują głównie, jako administratorzy i obserwatorzy bez nabierania nawet okazji do nowych doświadczeń wojskowych, ale podatni są wciąż na ataki talibskich snajperów i bomb. Ludzie żartowali nawet, że na skutek tej naszej jednostronnej ślepej lojalności wobec aliantów, skończy się tym, że wszyscy opuszcza Afganistan przed rokiem 2012, a na terenie zostanie tylko samotne polskie wojsko.
Ale w wypadku Libii jest inna możliwość. Trzeba wiedzieć, że nasz wkład w akcje pokojowe ONZ zawsze był dobrze oceniany w sferze międzynarodowej, dopóki z tego nie zrezygnowaliśmy samowolnie 2 lata temu w ramach oszczędności. A przecież nasze wieloletnie kontakty dyplomatyczne i gospodarcze z Bliskim Wschodem zawsze były bardzo cenione. Nasza dyplomacja winna tu kierować akcją częściowo kulturalną, częściowo polityczną opartą na naszej roli, jako kraju, który dobrowolnie pierwszy odrzucił dyktaturę komunistyczną i ingerencję sowiecką w naszym kraju. Zbudowaliśmy własnoręcznie oryginalny polski model wywalczenia demokracji, wolności słowa i suwerenności państwa bez rozlewu krwi.
Mamy tu wszelkie powody na wykonanie ofensywy pokojowej. Zapraszajmy dobranych przywódców rewolucji demokratycznej w państwach arabskich do Polski. Chodzi tu nie tylko o Egipcjan czy Tunezyjczyków. Myślę o tych walczących o wolność w Libii, Bahrain, w Jemenie, nawet w Syrii. Szykujmy dla nich studia, szkolenia, praktykę w informatyce, może nawet naukę języka angielskiego dla potrzebujących.
Korzyści z tego mogą być z początku mało widoczne, ale ostatecznie wychowamy w naszym duchu nowe przyszłe elity państw arabskich, co może będzie miało nieocenione dotychczas skutki w naszych wpływach dyplomatycznych, kulturalnych i gospodarczych na tym terenie. Dodam, że nasze wpływy tu na pewno będą doceniane przez dyplomację amerykańską, a może nawet dadzą nam unikalną szansę w ociepleniu stosunków miedzy nowymi siłami demokratycznymi w tych państwach, a Izraelem.
Jako kraj, który nie miał kolonii, (choć czasem o nich marzył!), a sam był przez dwa wieki upokarzany i eksploatowany przez zaborczych sąsiadów, Polska ma prawo i nawet obowiązek wykazać solidarność z tymi narodami.

„Dziennik Polski” (Londyn) 25 marzec 2011r.

Polish Honeymoon is Over



Od razu poznaję na ulicach Londynu polskie dzieci. Ubrane w ciepłe, kolorowe, zimowe płaszczyki, wełniane szaliczki i czapeczki, wyglądają czerstwe i zdrowe w londyńskiej plusze. Niezrażone mokrą, czy zimną pogodą nasze krasnoludki kroczą rezolutnie przy swoich matkach w drodze do angielskiej szkoły, czy polskiej szkółki sobotniej lub w wyprawie do sklepów. W porównaniu z dziećmi angielskimi, czy hinduskimi wydają się być zdrowsze i weselsze. Ich obecność na Wyspach napawa mnie dumą a nawet, mógłbym powiedzieć, rozkoszą. Już przeszło 13 tysięcy jest ich w szkołach samego Londynu. Udały się nam te dzieci, myślę!
To jest ta pozytywna strona medalu. Dzięki masowemu napływowi Polaków do Wielkiej Brytanii w ostatnich 6 latach, Anglia i Szkocja tryskały nową energię. Nasi ożywili gospodarstwa wiejskie; uratowali rolnictwo w Norfolk i Lincolnshire od zagłady. Farmerzy i hotelarze zacierają ręce nowym pracowitym narybkiem, Polacy dominowali na placach budowy i słynęli, jako tani hydraulicy, murarze i dekoratorzy. Nawet były takie okazje, że inne narodowości podszywały się pod Polaków, aby uzyskać pracę, jako „Polish plumbers”. A poważna prasa brytyjska i politycy ze wszystkich partii szalały na temat tych pracowitych Polaków, którzy wykonują tą pracę, którą młodzi Brytyjczycy nie chcą brać. Pisano o tym, jakie miliony zbijamy dla brytyjskiej gospodarki, że zakładamy firmy i zatrudniamy mieszkańców Wysp Brytyjskich. Poza tym odmładzamy Wielką Brytanię demograficznie, bo za wielki procent tubylców żyje już na emeryturach pochłaniając dorobek, który wypracowuje kurcząca się liczba młodych.
Nawet były żarty na nasz temat. Było kiedyś słynne ogłoszenie pokazujące siedmiu osobników stojących wokoło jednego pracownika z hełmem kopiącego dołek. Każdy ze stojących ważniaków posiadał etykietę związana z biurokracją pracy czy zatrudnienia, zaś jedynego autentycznego pracownika określano, jako „Polish worker”. Inny żart w satyrycznym programie telewizyjnym „Mock the Week” mówił o obawach nadchodzącego najazdu Rumunów i Bułgarów do Wielkiej Brytanii, ale „nie szkodzi,” tłumaczył jeden komik, „bo w Dover zatrzyma ich polska straż graniczna.” Żarty te wskazywały na percepcje liberalnych elit brytyjskich na nasza wszechobecność i pracowitość.
Ale nie cała prasa podzielała tak różowy obraz o naszych przybyszach. Brukowce o bardziej konserwatywnym nastawieniu już od początku widziały naszych w innym świetle. Dla nich symbolizowaliśmy wszystko, co najgorsze – a więc byliśmy imigrantami, przyjechaliśmy tu, jako obywatele znienawidzonej przez nich rozszerzonej Unii Europejskiej, a nasz przyjazd i prawo pracy umożliwił zwalczany przez nich rząd New Labour. Szukali więc i wytykali nam, co można było najpodlejszego, najbrudniejszego – a więc, że zabieraliśmy zasiłki brytyjskie na nasze dzieci w Polsce, że wielu z nas było bezdomnych, że inni zabierali prace młodzieży brytyjskiej, że kradliśmy ryby ze stawów, zabijali łabędzie, tarmosili kobiety, nosili noże, zasilaliśmy brytyjskie więzienia, gdzie tworzyliśmy największa brać kryminalistów obcego pochodzenia. Grzechy te, czasem prawdziwe, a czasem urojone, popełniały tylko nieliczne grupy Polaków, ale przy sensacyjnych nagłówkach i zdjęciach obciążały wszystkich.
Z początku poprawność polityczna i popularność Polaków wśród decydentów politycznych i pracodawców chroniła nas przed najgorszymi skutkami tych napaści medialnych. Uczniowie z ostatnich ławek nie lubią prymusów chwalonych przez nauczycieli. Toteż pewna część społeczeństwa brytyjskiego, czyli bezrobotni, rodziny na zasiłkach, czy inne mniejszości narodowe widziały w naszych pracowitych i dobrze zarabiających przyjezdnych konkurencje o pracę i zasiłki. Im więcej chwaliła nas prasa liberalna, tym bardziej zaczęła rosnąć niechęć do nas wśród nieudaczników tego kraju. Pamiętam jak kandydowałem w wyborach i chodziłem od domu do domu szukając wsparcia. Wówczas najczęściej na imigrantów, a szczególnie Polaków, narzekali właśnie murzyni, hindusi czy arabowie. Nie było tu cienia ironii.
Przypomniał mi to inny kawal z programu „Mock the Week” wypowiedziany przez komediantkę jamajskiego pochodzenia. Wysłuchuje jak jej własna matka psioczy na Polaków: po co tu przyjeżdżają? Dość już tych imigrantów, którzy nam prace zabierają, itd. „Ale mamo,” protestuje córka, „przecież ty zapominasz, że 40 lat temu też tu przyjechałaś do pracy, jako imigrant; Anglicy wołali ‘precz’, a mimo to zostałaś. Czy nie czujesz jakiejś sympatii dla tych nowych przyjezdnych?” „Nie,” odpowiada czarna matka tryumfalnie, „bo teraz to ja mam brytyjski paszport!”

Wówczas jeszcze większość społeczeństwa nas tolerowała, miała uznanie dla polskich osiągnięć, przymrużała oczy na nasze wady. Ale jeszcze wtedy gospodarka brytyjska rozwijała się dynamicznie.
Teraz jest inaczej. Mamy kryzys gospodarczy. Niechęć wobec Polaków rozszerza się, szczególnie wśród młodych Brytyjczyków dotychczas bardziej tolerancyjnych. Poprawność polityczna chroni nas jeszcze w szkołach, w liberalnych mediach, w samorządach, ale jesteśmy coraz bardziej pod pręgierzem niechęci środowiska. Nasze potknięcia są już mniej tolerowane. Obserwowałem ostatnio jak Polski „builder” zachowywał się ordynarnie w sklepie ze sprzętem budowalnym; jak zdenerwowana polska matka wyzywała na cały głos nauczycielkę w szkole londyńskiej, że nie znała języka polskiego, a kierowniczkę szkoły nazwała publicznie rasistką. Komentarze, które słyszałem po odejściu tych osobników były negatywne nie tylko wobec tych poszczególnych osób, ale przeciw „aroganckim Polakom” ogólnie.
A nagonka w brukowcach nasila się. Czytamy w ostatnim tygodniu, że 100,000 Polaków ma przybyć do Anglii, aby ciągnąć zasiłki dla bezrobotnych, że rośnie ilość przestępców w więzieniu, że polskie gangi terroryzują niewinnych Polaków ściągając ich do nieistniejącej pracy, po czym zmuszają ich do otwierania kont bankowych, które gangi później wykorzystują na pranie brudnych pieniędzy. Ciekawe, że w tej ostatniej sprawie media brytyjskie ani razu nie wspomniały, że te gangi prowadzą Romowie z polskimi paszportami. Już tu poprawność broni Romów, ale nie Polaków!
Skutki bywają gorzkie. Polacy i Polki atakowani są coraz częściej na ulicach, czy w pubach. Ostatnio nożownik naumyślnie sprowokował i zamordował Polaka w północnym Londynie, a parę dni temu kierowca wozu naumyślnie wjechał na chodnik całym pędem, aby przejechać Polaka na chodniku w Greenford. Pewni rodzice boją się o bezpieczeństwo swoich pociech w szkołach (mimo, że tam są rzeczywiście najczęściej bezpieczne), a inni boją się przyznania do polskości.
Nie jest to zjawisko powszechne, ale coraz częściej pojawia się. Recesja i strach wyspiarzy o własną pracę robi swoje. Możemy już tylko liczyć na własne zachowanie i oczekiwać szacunku i przyjaźni w środowisku brytyjskim przez nasz własny dorobek, a nie dlatego, że jesteśmy Polakami. Nasz „Polish honeymoon” na Wyspach bezpowrotnie skończył się. I dla naszych dzieci też.

„Dziennik Polski” (Londyn) 11 marzec 2011r.

Oczekuja Arabskiego Walese

-



W zeszłym miesiącu tunezyjski autor Abdelwahab Meddeb stwierdził z pewnym żalem, że jego rodzinny kraj nie posiada jeszcze przywódcy opozycji na miarę Lecha Wałęsy czy Vaclava Havla. Porównywał obecną sytuację w Tunezji z upadkiem komunizmu we Wschodniej Europie, ale stwierdził „że tunezyjska rewolta nie wytworzyła jeszcze charyzmatycznej postaci, która by ją ucieleśniła”.

Dramatyczne sceny, które w grudniu rozegrały się w Tunezji; w styczniu i lutym w Egipcie; a obecnie w krwawych konfrontacjach w Libii, Bahrain, Jemenie, Algerii, Syrii, Jordanii, Iranie, a nawet w małym państewku czerwonomorskim Dzibuti, zaskoczyły świat, a szczególnie samych dyktatorów. Młodzi Arabowie, zwerbowani nie przez meczety i medrasy, ani przez agentury zachodnie, tylko przez Facebook i SMS-y, wychodzą na ulice i żądają obalenia rządów dyktatorskich we własnych krajach. Chcą wolnych wyborów, szanowania praw człowieka, końca korupcji, reform gospodarczych i społecznych.
Ile tu pasji, odwagi, bohaterstwa wręcz! W małym królestwie Bahrain młodzi ludzie stoją „en face” wobec luf czołgów z wyciągniętymi rękoma wiedząc, że panikujące władze gotowe są do nich strzelać. Przeszło dziesięć osób zginęło. W Tunezji rozruchy zaczęły się po samospaleniu młodego straganiarza, któremu odmówiono licencji na dalsze prowadzenie biznesu. Był to tunezyjski Jan Palach. Około 100 osób zginęło w „pokojowych” konfrontacjach w miastach egipskich nim wojsko odebrało władze prezydentowi Mubarakowi. Są zabici w Algierze i Iranie. W Cyrenajce, czyli wschodniej Libii, oficjalnie podano, że zginęło 84 osób w tłumie, do którego strzelało wojsko, gdy powracali z pogrzebów osób zabitych w poprzednich demonstracjach.
Wszędzie reakcja władz jest początkowo nastawiona wrogo. Używają swojej broni i gazu łzawiącego (zakupiony na Zachodzie), aby sterroryzować demonstrantów. W Kairze znarkotyzowani egipscy „goledziniacy” zaatakowali demonstrantów na placu Tahir na wielbłądach. Kadafi w Libii grozi opozycji w Benghazi krwiożerczym odwetem. Podobnie rząd w Iranie. Natomiast po pierwszych ostrych reakcjach królowie Jordanii i Bahrain ofiarują demonstrantom reformy i zmiany gabinetu.
Pierwsze zwycięstwa protestujących nastąpiły w Tunezji i Egipcie. Prezydent Ben Ali nie chciał zrezygnować. Wywiózł natomiast rodzinę ze swoim wielomiliardowym majątkiem do Arabii Saudyjskiej z zamiarem natychmiastowego powrotu do Tunisu. Tymczasem zbuntowana załoga jego samolotu wróciła do bazy bez niego. Pierwszym znakiem nadchodzącego zwycięstwa była decyzja wojska nie strzelania do demonstrantów. Przywódcy armii bali się o dyscyplinę w wojsku, bo wielu żołnierzy, w odróżnieniu od policji, samowolnie brata się z demonstrantami. Po wyparciu kolejno prezydentów Tunezji i Egiptu, władzę objęły armie występujące niby w imieniu demonstrantów. Przyrzekli wybory i reformy. Aresztowano nawet szereg skorumpowanych ministrów. Demonstranci egipscy z kolei byli w tak dobrym humorze, że po wiecu zwycięstwa zjawili się na głównym placu następnego dnia z rodzinami, wiadrami i miotłami i zaczęli czyścić po sobie zanieczyszczone ulice i deptaki. Wciąż nie wiadomo jednak czy dowódcy armii egipskiej, z przebiegłym feldmarszałkiem Tantawi (takim egipskim Jaruzelskim) na czele, będą gotowi zrezygnować ze swoich przywilejów i oddać władzę autentycznemu rządowi demokratycznemu, który ma wyłonić sie po zapowiedzianych wyborach.
Że te ruchy wywołały panikę wśród możnowładców Bliskiego Wschodu to nic dziwnego. Ale wywołują również panikę rządów zachodnich. Zachód przez ostatnią dekadę upatrywał głównego wroga w agresywnej ideologii fanatycznego Islamizmu. Wobec tego każdy rząd na Bliskim Wschodzie, który wydawał się być wrogo nastawiony do tych ekstremalnych ruchów, był traktowany jako umiarkowany i godny poparcia, szczególnie, jeżeli również (jak w wypadku Egiptu i Jordanii) rząd ten mógł sie dogadać z Izraelem. A że rządy te aresztowały i torturowały członków opozycji, kneblowały usta niezależnej prasy i związków zawodowych, fałszowały wybory i wprowadzały kult jednostki rządzącej, to było mniej ważne. Nawet taki radykał i niezrównoważony egocentryk jak pułkownik Gadaffi widziany był przez rząd brytyjski jako potencjalny sojusznik, mimo że jego wywiad wysadził samolot nad miastem szkockim i zamordował policjantkę londyńską strzałem z budynku ich ambasady. Toteż gdy wybuchły rozruchy, to nawet Prezydent Obama nabrał wody w usta, kiedy chodziło o wyrażanie poparcia dla potencjalnych ruchów demokratycznych. Dopiero po upadku Mubaraka rządy zachodnie zaczęły potępiać nadmiar użycia siły przeciw demonstrantom w Bahrain i w Libii, i cofnęli licencje na eksport broni.
Dlaczego tak obawiano się tych żywiołowych występów tłumów w miastach arabskich? Pamiętajmy, że decydenci w państwach zachodnich lubią przede wszystkim polityczną i gospodarczą stabilność. Dbają o swoje inwestycje w infrastrukturze tych państw i gotowi są wszystko zrobić, aby zabezpieczyć stałą dostawę ropy naftowej do swoich krajów. Poza tym są wciąż pod pręgierzem chronienia państwa izraelskiego przed groźba zagłady ze strony sfanatyzowanych muzułmanów.
Jednak w tej chwili, demonstranci w tych krajach nie palą flag izraelskich czy amerykańskich, nie domagają sie system karnego Szaria, nie karzą kobietom zakrywać się. Chcą chleba i chcą wolności. Przecież to znamy. W czasie powstania u nas Solidarności też były głosy na Zachodzie, że to doprowadzi do niestabilności politycznej, że w wypadku odzyskania suwerenności Polska stanie się państwem ultra-katolickim i anty-semickim. Też te nonsensy słyszeliśmy. Znaliśmy obłudę polityków Zachodu wobec naszych aspiracji wolnościowych. Pamiętamy przecież powiedzenie „L’ordre regne a Varsovie”.
Czy nie czas, żeby Polacy podali rękę tym ruchom arabskiej młodzieży? Ich interesuje prawo do głosu, do niezależnych związków, do wzrostu konsumpcji towarów zagranicznych, które znają z telewizji satelitarnej i internetu. W Egipcie coraz bardziej znaczącą rolę odgrywają osoby z orientacją świecką i prozachodnią jak noblista Mohamed El-Baradei czy były kierownik Google’a na Egipt, Wael Ghomm, którego niedawno wypuszczono z więzienia i którego przezywają „egipskim Wałęsą”.
Dlaczego na przykład nie nawiąże z nimi kontaktu autentyczny Wałęsa? Był już raz w Kairze w roku 2007 z wykładem o Solidarności na międzynarodowej konferencji. Teraz czas, aby doświadczenie polskiego ruchu wolnościowego przekazać bezpośrednio młodym, niedoświadczonym Egipcjanom, aby rozszerzyć ich opcje na przyszłość, aby zabezpieczyć ich przed próbą matactwa ze strony zarówno władz wojskowych, jak i potencjalnych radykałów religijnych.
Mimo udziału naszych wojsk w Iraku i Afganistanie, myślę że Polacy mieliby łatwiejszy dostęp do wyobraźni i zaufania młodych demonstrantów, niż by mieli Brytyjczycy czy Francuzi. W ten sposób możemy sami wyrobić sobie lepsze i cieplejsze stosunki z przyszłymi demokratycznymi elitami tych państw.

„Dziennik Polski” (Londyn) 25 luty 2011r.

Nowy Spis Ludnosci



Wszyscy znamy te słowa: „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas gdy namiestnikiem Syrii był Kwiryniusz. Wybieraliście więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swojego miasta…”
Dla samych Rzymian spis ludności był potwierdzeniem ich przynależności społecznej i obywatelstwa rzymskiego. Dla terytoriów zależnych jak Syria i Judea, spis ludności był symbolem tego poddaństwa; zatwierdzeniem ile dana prowincja może płacić podatków, albo na jak duży pobór do wojska zezwolić. Ten spis sprowokował żydowskich Zelotów do powstania przeciwko władzom rzymskim, tak jak w roku 1863 przygotowanie listy osób na pobór do wojska carskiego sprowokował powstanie styczniowe.
Teraz znów mamy spis ludności na terenie naszego zamieszkania. Ale nie jest to powód do buntu czy bojkotu.

Spis ten ma dotyczyć wszystkich zamieszkałych w Wielkiej Brytanii, w dniu 27 marca 2011r. Odbywa się u nas co dziesięć lat od roku 1801. Pierwszy przeprowadzony został w czasie wojen z Francją, kiedy trzeba było sprawdzić, ile osób można będzie zaciągnąć do wojska czy marynarki wojennej, ile będzie można obłożyć podatkiem na wydatki wojenne. Jedynym wyjątkiem w tej ciągłej chronologii co dziesięcioletnich spisów był rok 1941, ale wtedy nieco przeszkadzał w organizowaniu spisu ludności pewien Adolf.
W połowie marca przysyłają nam kwestionariusz do wypełnienia i jedna osoba z każdego domostwa czy rodziny będzie miała niemal dwa miesiące czasu, aby go wypełnić. Nie musimy pakować naszych samochodów i w popłochu przenosić się do rodzinnego miasta w Polsce. Zarządzający nie chcą nas widzieć w Kraśniku czy w Ustrzykach Dolnych, ale w Birmingham czy na Ealingu. I chcą, żebyśmy w tej ankiecie wyspowiadali sie całkowicie – wszystko o naszych dzieciach, miejscu urodzenia, etnicznej tożsamości, sposobie zarobku, warunków mieszkania, potwierdzenie czy z nami mieszka teściowa czy metresa, itd. A wiec to wszystko, co wielu nowoprzybyłych kryło przed swoją rodziną w Polsce przez szereg lat. Ma to być „donos” na samych siebie.
A jeżeli zlekceważymy czy zignorujemy udział w tym spisie? To nie błahostka! Grozi nam kara £1000. (W czasach rzymskich było gorzej. Odmowa udziału w spisie ludności groziła konfiskatą całego majątku i oddania siebie i swojej rodziny w stan niewolnictwa.)
Czy dla nas spis powszechny to problem? Żaden!
Takiemu spowiednikowi nic nie grozi. Wyniki spisu pozostają tajemnicą. Nie są ujawnione, ani fiskusowi brytyjskiemu, ani polskiemu. Używane są jako anonimowe dane statystyczne. Pozostałe tajemnice spowiedzi ujrzą światło dzienne, ale dopiero w roku 2111. A wtedy nawet prawnuki tym się nie zainteresują.
Jestem przekonany, że większość z nas, tak jak wielu rodzimych Brytyjczyków, postara się wypełnić formularz względnie skrupulatnie i z poczuciem narzuconego, ale uzasadnionego obowiązku. Nie mają co chować; więcej, mają, tak jak kiedyś obywatele rzymscy, czym się pochwalić. Bo w końcu można się pochwalić, że się ma dzieci, pracę, mieszkanie i tożsamość religijną i etniczną. Możemy wreszcie przed brytyjskim rachmistrzem pochwalić się naszym polskim pochodzeniem, polskim „ethnic identity” i polskim językiem. Bo wszystkie te trzy elementy będą wliczone i wtedy dopiero władze brytyjskie i my sami będziemy wiedzieć ilu nas jest w tym kraju.
Czy to ważne żebyśmy wiedzieli, ktoś zapyta? Myślę, że arcyważne.
Po pierwsze, te statystyki nie będą wtedy sensacyjnie monopolizowane przez anty-polskie i anty-imigracyjne lobby w mediach. Po drugie, dopóki nie będziemy wiedzieli ilu nas jest w Wielkiej Brytanii i gdzie mieszkamy, nie będziemy mogli konkretnie potwierdzić, z odpowiednim autorytetem, naszych potrzeb bytowych i kulturalnych w poszczególnych miastach. Dopiero przy takich statystykach Polska Misja Katolicka może przekonać się, że trzeba założyć parafie w odpowiednich miastach. Dopiero wtedy można myśleć o założeniu, lub zwiększeniu, lokalnej szkoły sobotniej, czy inwestować w założenie polskiego ośrodka dla matek i młodzieży. Uważam, że każda lokalna polska organizacja powinna zwrócić się do lokalnego samorządu (Electoral Registration Officer), aby uzgodnić ile ulotek powinno być rozdawanych przed polskimi kościołami i szkołami, i zapewnić dostawę plakatów po polsku o spisie wszystkim polskim przedsiębiorstwom. Uważam też, że polskie placówki powinny zapewnić lokalnym Polakom ze słabym językiem angielskim pomoc w wypełnieniu tej ankiety. Im więcej nas ujawni się w spisie, tym szybciej partie polityczne będą ubiegać się o nasz głos i szukać kandydatów polskiego pochodzenia. Myślę, że mogą się zniechęcić naszym brakiem zainteresowania polityką brytyjską, ale sama ilość naszych rodzin w jednym mieście może wpłynąć na zmiany, które będą na naszą korzyść (np. więcej usług samorządowych w języku polskim, większe zainteresowanie kulturą polską w angielskich szkołach, czy większa liczba polskich książek i czasopism w lokalnych bibliotekach).
Trzeba się przygotować na to, że masowy udział Polaków w tym spisie może przynieść zaskakujące cyfry. Do niedawna brytyjscy demografowie i komentatorzy pisali o wyjazdach Polaków z Wysp – od roku 2007, kiedy spadła wartość funta wobec złotówki, a tym bardziej już w rok później, z rozpoczęciem światowego kryzysu gospodarczego. I była to prawda, choć tylko częściowa. Wyjeżdżali wtedy indywidualni Polacy bez dzieci. Natomiast rodziny polskie raczej pozostawały, wzrastała liczba polskich dzieci i coraz więcej przyjeżdżało… babć i dziadków, aby się tymi dziećmi opiekować. Potwierdzały to statystyki dzieci mówiących po polsku w londyńskich szkołach i rosnąca liczba Polaków zapisanych w rejestrze wyborczym. Te cyfry niezmiennie się powiększają. Wiemy ze statystyk londyńskich, że co roku rośnie ilość dzieci polskich w szkołach (7958 w roku 2007; 12694 w roku 2009) i wyborców (6974 polskich wyborców na Ealingu w roku 2007, a 11548 w roku 2010). A więc wiemy, że liczba Polaków w Londynie wciąż rośnie, ale jak?
Z drugiej strony, w tym roku Office for National Statistics zasugerował, że przeszło 13 proc. mieszkańców w 7-milionowym Londynie urodziło się w Polsce. Oznaczałoby to, że jest około 800,000 Polaków w Londynie – suma zupełnie nie do przyjęcia. W zeszłym roku mówiło się, że jest tylko około 700,000 Polaków w całej Wielkiej Brytanii, a w tym 150 do 200,000 zamieszkałych w stolicy. Kto ma rację?
Ilu nas jest naprawdę, ujawni dopiero spis ludności, o ile wszyscy Polacy wezmą w nim pełny udział.
„Dziennik Polski” (Londyn) 11 luty 2011r.

Potrzeba Mlodych Liderow?



W „Dzienniku” z 21 stycznia, w oczy rzuca mi się tytuł: „Czy Polonia brytyjska potrzebuje młodych liderów?” Pytanie niby jest retoryczne. Widać z wypowiedzi trzech młodych i ambitnych uczestniczek konferencji zorganizowanej w Ambasadzie przez zacnego i doświadczonego socjologa profesora Zbigniewa Pełczyńskiego, że dla nich sprawa jest oczywista. Muszą być charyzmatycznymi przywódcami, muszą codziennie zmuszać się do pracy, muszą otaczać się innymi liderami („sukcesem jest to: kim się otaczasz, w miarę tego, kim się stajesz”).
Dowiadujemy się też, że liderzy nie powinni ciągle interesować się historią i obozami koncentracyjnymi a powinni trzymać się z dala od rzekomo skłóconych organizacji starszego pokolenia i powinni opierać swoją działalność na ambasadach, mimo że są “jednostkami upolitycznionymi”. Szukam w tych trzech wypowiedziach, co własciwie ci “młodzi liderzy” chcą zrobić dla społeczeństwa, w odróżnieniu od tego, jakie mają korzyści dla swojego dobrego samopoczucia. Czy chcą pracować przy szkołach sobotnich? Czy chcą opiekować się starszymi Polakami? Albo działać w parafiach? A może przy polskich więźniach? Ucieszyłem się, że jedna z uczestniczek, pani Anita Florek, zajmuje się bezdomnymi Polakami w Paryżu, ale o tej pozytywnej działalności nie mówiła w swoich wypowiedziach. Dla mnie pytanie w tytule nie jest retoryczne. Wymaga odpowiedzi. A moja odpowiedź brzmiałaby “Polonia brytyjska potrzebuje więcej młodych wolontariuszy społecznych, nie liderów.”
Mam wielkie uznanie dla pracy profesora Pełczyńskiego w szkoleniu liderów dla Polski postsolidarnościowej .Było to wspaniałe szkolenie wysoko cenione przez Sejm i Senat w Polsce. Wielu polityków i działaczy samorządowych ze wszystkich stronnictw politycznych z tych kursów skorzystało, szczególnie w organizowaniu swojej pracy codziennej, w krzewieniu swojego wizerunku i uszanowaniu swojego elektoratu.
Ostatnio pan profesor te metody nauczania przerzucił na Wyspy Brytyjskie tworząc sieć młodych ambitnych Polaków i Polek, najczęściej uczących się na brytyjskich uniwersytetach. Wyczuwał ich poczucie izolacji nie tylko wśród Brytyjczyków, ale również wobec mas nowo przybyłych Polaków ze słabą znajomością angielskiego i zajętych wyłącznie dorabianiem się w ciężkich warunkach bytowych. Wyczuł też ich brak wspólnego języka z istniejącymi organizacjami ze swoimi nieco archaicznymi strukturami i hierarchią społeczną. Ci młodzi najlepiej czuli się w swoim własnym towarzystwie w ramach tzw. “Polish societies” na swoich uczelniach. Profesor słusznie wyczuł, że wielu z nich czuło potrzebę po studiach zagrania jakiejś większej roli w Wielkiej Brytanii, ale przez swoje wyobcowanie nie wiedzieli jak się do tego zabrać. Ponadto profesor Pełczyński zadbał o kontakt z działaczami lokalnymi z nowego pokolenia, autentycznymi sprawdzonymi “liderami”, jak np. Maciej Bator z Belfastu, którzy umieli przez swój zapał i poświęcenie założyć lokalne organizacje, które promowały polskie sprawy w społeczeństwie brytyjskim. Stali się nowymi wzorcami dla nowych młodych pokoleń kończących studia uniwersyteckie. Jest to piękny przykład, ale nie każdy młody Polak może iść właśnie tą drogą. Nie każdy może być od razu “liderem”.
W ogóle nie używałbym tu angielskiego słowa “lider” (po niemiecku “fuhrer”, a propos).Nie można siebie, albo swojej grupy znajomych, określać samozwańczo “liderami”. Jest to forma narcyzmu społecznego. Trzeba się raczej starać o uzyskanie szacunku i zaufania społeczeństwa. Uważam, że trzeba najpierw stworzyć swój dorobek – popracować społecznie przez szereg lat w ramach istniejących organizacji polskich czy brytyjskich a dopiero potem inni mogą wydać ocenę, stwierdzić że mają do czynienia z wpływową osobowością polskiego społeczeństwa. Jezeli ambitni młodzi Polacy chcą zyskać taki szacunek za ich działalność, powinno to być wystarczającą nagrodą i ambicją dla tego pokolenia. A drzwi do działalności społecznej przy POSK-u, Macierzy Szkolnej, Zjednoczeniu Polskim, przy parafiach, Zjednoczeniu Polek, są zawsze otwarte dla tych, którzy to zaufanie społeczne zdobyli swoją pracą. I dopier wtedy może ktoś potocznie będzie chciał ich określić “liderami”.
„Dziennik Polski” (Londyn) 28 styczeń 2011r.