Wednesday 1 June 2011

Oczekuja Arabskiego Walese

-



W zeszłym miesiącu tunezyjski autor Abdelwahab Meddeb stwierdził z pewnym żalem, że jego rodzinny kraj nie posiada jeszcze przywódcy opozycji na miarę Lecha Wałęsy czy Vaclava Havla. Porównywał obecną sytuację w Tunezji z upadkiem komunizmu we Wschodniej Europie, ale stwierdził „że tunezyjska rewolta nie wytworzyła jeszcze charyzmatycznej postaci, która by ją ucieleśniła”.

Dramatyczne sceny, które w grudniu rozegrały się w Tunezji; w styczniu i lutym w Egipcie; a obecnie w krwawych konfrontacjach w Libii, Bahrain, Jemenie, Algerii, Syrii, Jordanii, Iranie, a nawet w małym państewku czerwonomorskim Dzibuti, zaskoczyły świat, a szczególnie samych dyktatorów. Młodzi Arabowie, zwerbowani nie przez meczety i medrasy, ani przez agentury zachodnie, tylko przez Facebook i SMS-y, wychodzą na ulice i żądają obalenia rządów dyktatorskich we własnych krajach. Chcą wolnych wyborów, szanowania praw człowieka, końca korupcji, reform gospodarczych i społecznych.
Ile tu pasji, odwagi, bohaterstwa wręcz! W małym królestwie Bahrain młodzi ludzie stoją „en face” wobec luf czołgów z wyciągniętymi rękoma wiedząc, że panikujące władze gotowe są do nich strzelać. Przeszło dziesięć osób zginęło. W Tunezji rozruchy zaczęły się po samospaleniu młodego straganiarza, któremu odmówiono licencji na dalsze prowadzenie biznesu. Był to tunezyjski Jan Palach. Około 100 osób zginęło w „pokojowych” konfrontacjach w miastach egipskich nim wojsko odebrało władze prezydentowi Mubarakowi. Są zabici w Algierze i Iranie. W Cyrenajce, czyli wschodniej Libii, oficjalnie podano, że zginęło 84 osób w tłumie, do którego strzelało wojsko, gdy powracali z pogrzebów osób zabitych w poprzednich demonstracjach.
Wszędzie reakcja władz jest początkowo nastawiona wrogo. Używają swojej broni i gazu łzawiącego (zakupiony na Zachodzie), aby sterroryzować demonstrantów. W Kairze znarkotyzowani egipscy „goledziniacy” zaatakowali demonstrantów na placu Tahir na wielbłądach. Kadafi w Libii grozi opozycji w Benghazi krwiożerczym odwetem. Podobnie rząd w Iranie. Natomiast po pierwszych ostrych reakcjach królowie Jordanii i Bahrain ofiarują demonstrantom reformy i zmiany gabinetu.
Pierwsze zwycięstwa protestujących nastąpiły w Tunezji i Egipcie. Prezydent Ben Ali nie chciał zrezygnować. Wywiózł natomiast rodzinę ze swoim wielomiliardowym majątkiem do Arabii Saudyjskiej z zamiarem natychmiastowego powrotu do Tunisu. Tymczasem zbuntowana załoga jego samolotu wróciła do bazy bez niego. Pierwszym znakiem nadchodzącego zwycięstwa była decyzja wojska nie strzelania do demonstrantów. Przywódcy armii bali się o dyscyplinę w wojsku, bo wielu żołnierzy, w odróżnieniu od policji, samowolnie brata się z demonstrantami. Po wyparciu kolejno prezydentów Tunezji i Egiptu, władzę objęły armie występujące niby w imieniu demonstrantów. Przyrzekli wybory i reformy. Aresztowano nawet szereg skorumpowanych ministrów. Demonstranci egipscy z kolei byli w tak dobrym humorze, że po wiecu zwycięstwa zjawili się na głównym placu następnego dnia z rodzinami, wiadrami i miotłami i zaczęli czyścić po sobie zanieczyszczone ulice i deptaki. Wciąż nie wiadomo jednak czy dowódcy armii egipskiej, z przebiegłym feldmarszałkiem Tantawi (takim egipskim Jaruzelskim) na czele, będą gotowi zrezygnować ze swoich przywilejów i oddać władzę autentycznemu rządowi demokratycznemu, który ma wyłonić sie po zapowiedzianych wyborach.
Że te ruchy wywołały panikę wśród możnowładców Bliskiego Wschodu to nic dziwnego. Ale wywołują również panikę rządów zachodnich. Zachód przez ostatnią dekadę upatrywał głównego wroga w agresywnej ideologii fanatycznego Islamizmu. Wobec tego każdy rząd na Bliskim Wschodzie, który wydawał się być wrogo nastawiony do tych ekstremalnych ruchów, był traktowany jako umiarkowany i godny poparcia, szczególnie, jeżeli również (jak w wypadku Egiptu i Jordanii) rząd ten mógł sie dogadać z Izraelem. A że rządy te aresztowały i torturowały członków opozycji, kneblowały usta niezależnej prasy i związków zawodowych, fałszowały wybory i wprowadzały kult jednostki rządzącej, to było mniej ważne. Nawet taki radykał i niezrównoważony egocentryk jak pułkownik Gadaffi widziany był przez rząd brytyjski jako potencjalny sojusznik, mimo że jego wywiad wysadził samolot nad miastem szkockim i zamordował policjantkę londyńską strzałem z budynku ich ambasady. Toteż gdy wybuchły rozruchy, to nawet Prezydent Obama nabrał wody w usta, kiedy chodziło o wyrażanie poparcia dla potencjalnych ruchów demokratycznych. Dopiero po upadku Mubaraka rządy zachodnie zaczęły potępiać nadmiar użycia siły przeciw demonstrantom w Bahrain i w Libii, i cofnęli licencje na eksport broni.
Dlaczego tak obawiano się tych żywiołowych występów tłumów w miastach arabskich? Pamiętajmy, że decydenci w państwach zachodnich lubią przede wszystkim polityczną i gospodarczą stabilność. Dbają o swoje inwestycje w infrastrukturze tych państw i gotowi są wszystko zrobić, aby zabezpieczyć stałą dostawę ropy naftowej do swoich krajów. Poza tym są wciąż pod pręgierzem chronienia państwa izraelskiego przed groźba zagłady ze strony sfanatyzowanych muzułmanów.
Jednak w tej chwili, demonstranci w tych krajach nie palą flag izraelskich czy amerykańskich, nie domagają sie system karnego Szaria, nie karzą kobietom zakrywać się. Chcą chleba i chcą wolności. Przecież to znamy. W czasie powstania u nas Solidarności też były głosy na Zachodzie, że to doprowadzi do niestabilności politycznej, że w wypadku odzyskania suwerenności Polska stanie się państwem ultra-katolickim i anty-semickim. Też te nonsensy słyszeliśmy. Znaliśmy obłudę polityków Zachodu wobec naszych aspiracji wolnościowych. Pamiętamy przecież powiedzenie „L’ordre regne a Varsovie”.
Czy nie czas, żeby Polacy podali rękę tym ruchom arabskiej młodzieży? Ich interesuje prawo do głosu, do niezależnych związków, do wzrostu konsumpcji towarów zagranicznych, które znają z telewizji satelitarnej i internetu. W Egipcie coraz bardziej znaczącą rolę odgrywają osoby z orientacją świecką i prozachodnią jak noblista Mohamed El-Baradei czy były kierownik Google’a na Egipt, Wael Ghomm, którego niedawno wypuszczono z więzienia i którego przezywają „egipskim Wałęsą”.
Dlaczego na przykład nie nawiąże z nimi kontaktu autentyczny Wałęsa? Był już raz w Kairze w roku 2007 z wykładem o Solidarności na międzynarodowej konferencji. Teraz czas, aby doświadczenie polskiego ruchu wolnościowego przekazać bezpośrednio młodym, niedoświadczonym Egipcjanom, aby rozszerzyć ich opcje na przyszłość, aby zabezpieczyć ich przed próbą matactwa ze strony zarówno władz wojskowych, jak i potencjalnych radykałów religijnych.
Mimo udziału naszych wojsk w Iraku i Afganistanie, myślę że Polacy mieliby łatwiejszy dostęp do wyobraźni i zaufania młodych demonstrantów, niż by mieli Brytyjczycy czy Francuzi. W ten sposób możemy sami wyrobić sobie lepsze i cieplejsze stosunki z przyszłymi demokratycznymi elitami tych państw.

„Dziennik Polski” (Londyn) 25 luty 2011r.

No comments:

Post a Comment